poniedziałek, 23 lipca 2012

48 godzin

Liczę godziny. Zostało 48, w czasie których około 16h śpię, 8h pracuję, godzinę idę do i z pracy, 7 godzin podróżuję. 
Zostało wiec 16 godzin. 16 długich godzin na spotkanie z klientką, posłanie dokumentów do uzgodnień, oddanie komputera do serwisu, małe domowe spa, pakowanie, drapanie kota za uchem... Zaczynam sie denerwować. Tym wszystkim. Moim wyjazdem. Weź sie w garść mówię do siebie bez przekonania. Na końcu tej drogi czeka Cię bezpieczna przystań, wszystko jedno co zrobisz on będzie czekał. 
Nie cierpie tych ostatnich godzin przed wyjazdem. Tego gorączkowego zbierania myśli, pakowania, myślenia o tym czego sie nie zrobiło. I za każdym razem jest to samo. Halo to tylko dłuższy weekend. I aż dłuższy weekend. Weź głęboki oddech. Nie pomaga. Chcę juz wyjść z walizką. Zamknąć drzwi. Zostawić koty pod dobrą opieką i jechać, martwiąc sie już tylko podróżą. Ale jeszcze nie czas. Jeszcze trochę.

piątek, 20 lipca 2012

skojarzenia

Siedzę i się śmieję. Mam koleżankę w ciąży. Bardzo wyluzowana jest i teraz póki jeszcze jest przed porodem to ma dużo czasu na pogaduchy, to sobie gadamy. O życiu, o seksie i dzieciecych imionach... o innych sprawkach też gadamy ale dziś wynikł temat imion dzieciecych. Z racji mojego krótkiego urlopu wybieram sie do jednego kraju na S. No i w ramach żartu zaproponowałam koleżance że gdyby sie tak zdarzyło że akuratnio urodzi kiedy tam bedę to nada dziecku imię z tego kraju właśnie... No i mam skojarzenia oczywiście odnośnie imion... I nie mogę sie opanować bo nijak nie mogę przestać żeby Angus nie kojarzył mi się z gwałcicielem owiec a Karol z jamnikiem (i taką pańcią wołającą za nim Kalolu, Kalolu!)... a Ewa z niezrównoważeniem albo jakimś lekkim odchyłkiem od ogólnie przyjętej normy, no nijak nie znam żadnej zwyczajnej i normalnej Ewy, każda ma jakaś "skazę" na charakterze, raz mniej raz bardziej angażującą, a trochę ich już w życiu poznałam.

czwartek, 19 lipca 2012

plotki...

Mam koleżankę. Koleżanka po zbiegu różnych przypadków stała sie również koleżanką mojej siostry i szwagra. I nawet została świadkiem na ich ślubie. Nie z jakiejś wielkiej zażyłości, tylko raczej z braku laku i z pewności że lepiej żeby to była osoba nie z bliskiej rodziny. Taki przesąd. Niemniej jednak koleżanka postanowiła wyjść za mąż. Siostrę zaprosiła, mnie nie. Jakoś mnie to ani nie zaskoczyło ani nie zdziwiło. Zdziwiło mnie cos innego. W momencie kiedy moja siostra wykręciła się od tej imprezy zbywając sprawę bólem głowy, czy inną przypadłością koleżanka przestała sie do mnie odzywać. No kurde a co ja mam z tym wspólnego? przecież mnie na to wesele nie zaprosiła więc niech sie do mojej siostry nie odzywa a nie do mnie. Ale ostatnio znowu zaczęła sie odzywać, bo z plotek (od mojej siostry jedynej - uduszę ją jak ją dopadnę) wyszło że wyjeżdżam do M. I nagle koleżanka przybiegła jak na skrzydłach pytać. Pytać. Pytać. I się dziwi. Że nic nie mówię. No halo a w imię czego mam mówić cokolwiek? kolegujemy sie tylko jak można się jakiegoś pikantnego detalu dowiedzieć a jak nie to nie? 
Niemniej jednak jedna plotka sie zdementowała nad czym ubolewam oczywiście. Moja koleżanka urlopowa nie jest już moją partnerką. A szkoda było jakoś bardziej pikantnie.

środa, 18 lipca 2012

pióra i majtek nie pożyczam!

Mam swoje intymne sprawki. Lubię swoje nawyki, lubię swoje ksiażki, swój komputer i swój aparat. Nade wszystko lubię swój samochód. Kiedy go komuś pożyczam to okazuję zaufanie niemalże bezgraniczne. Bo liczba osób którym pożyczam moją perłę jest mneijsza niz liczba palców mojej lewej ręki. Ale są takie rzeczy, których nie pożyczam. Majtek i pióra. O ile majtki jeszcze jakos bym może i zniosła to pióro to sprawa intymna. Pióra nie pożyczam. Nie i już. Bo ja pisze piórem. Jak bajkopisarz, albo inny relikt przeszłości. Pióro to mój znak rozpoznawczy. Mam ich kilka srebrne do podpisywania projektów, czarne do ważnych dokumentów i pisania notatek w domu i zielone do pracy.
Wchodzę dzisiaj do biura i widzę moje zielone pióro w rękach profana! Moje pióro! Z trudem udało mi sie je uratować! Moje pióro to samo, którym pisałam maturę. To którym pisałam egzaminy na studiach. W rękach profana. Wzburzyłam się. Poczułam jak moja bezpieczna strefa została naruszona. Nie można na moment spuścić z oka mojego ja żeby ktoś nawet dobrze znany nie usiłował nagiąć granicy. No halo to moja bezpieczna bańka znajdź sobie swoją!

wtorek, 17 lipca 2012

telefony telefony...

Dzwoni. Bez przerwy. W jakiejś sprawie o której nic nie wiem, albo w jakiejś innej o której wiem jeszcze mniej. Wczoraj dzwoniła matka K. Nadal nie wiadomo co z jej pracą. K wyjechała na urlop. Fajnie, niech się odstresuje. Od rana przewalam tony papierów. Tony toniaste przeróżnych papierów. Przecież wyjeżdżam, powinno być wszystko pozałatwiane. Śmiech pusty mnie ogarnia, przecież tylko 4 dni nie bedzie mnie w biurze. Ale sprzątam jak na Wielkanoc. W domu też sprzątam, pomiędzy dzwoniącymi telefonami. Usiłuję sie wsłuchać w siebie. Wyczuć przyszłość, chociaż malutką, minimalną. I nie wiem. Pustka. Zawsze miałam jakis wyrobiony pogląd na przyszłosć a teraz nic. Zero absolutne. Żyję dzisiaj, do przyszłej środy, potem od środy do poniedziałku a potem do końca sierpnia. I tak godzinę po godzinie. Taka oderwana. Telefon: może pani chce fajną ofertę ne telefon stacjonarny? nie dziękuję, przeprowadzam się, a to przepraszam. Kiedy się przeprowadzam? jeszcze nie wiem. W zasadzie to nic nie wiem. Co będzie jutro? środa? to dobrze. Gdzie bedę za miesiąc? Chcę zamknąć oczy i powiedzieć życzenie. I żeby się spełniło. 

poniedziałek, 16 lipca 2012

Hej ho, hej ho...

Poniedziałek. Znowu. Jeszcze jeden poniedziałek oprócz dzisiaj przed wyjazdem. Wstałam, powiesiłam pranie, nawet udało mi się zjeść śniadanie i odebrać jednego papiera przed pracą. Przewidziany dzień jest jeszcze taaaaaki dłuuuuugi a moja migrena powraca. Chodzi wkoło mnie już czwarty dzień i wkręca sie jak wietrarka w moje skronie, czasem zahacza o oczy. A tu poniedziałek. Mam dług chyba w stosunku do swojego ciała. Dług snu. Albo jakiś inny dług ale czuję go w mojej głowie. Ale dzień idzie do przodu. Pozytywnie. Chcę samych pozytywów tylko. Wczoraj przygotowałam dwa i pół wielkiego wora z ciuchami do wywalenia. Wczoraj rano wywaliłam dwie reklamówki. Jestem zawiedziona. Nie znalazłam w szafie żadnego skarbu, o którym dawno bym zapomniała a uratowałby mój budżet albo chociaż nastrój. Szkoda. Lubię skarby.

niedziela, 15 lipca 2012

wielkie porządki

Wyrzucam. Biorę po kolei moje rzeczy i wyrzucam. Płaszcze, kurtki, kosmetyki, jakieś stare papiery. Spoglądam do szafy na kurtki. Płaszcz, w którym brałam ślub sto lat temu. Nawet zapomniałam kiedy sie rozwiodłam to było tak dawno - śmietnik, płaszczyk w kratkę, utyłam, śmietnik, ten brązowy - musi jeszcze zostać, przecież będę musiała w czymś chodzić gdyby nie udało mi sie nic kupić, ten fioletowy kupiony dla żartu, ten zostaje, ten cienki jakby była mżawka, chociaż przed niczym nie chroni, kurtka z wielkim kołnierzem i ta szara w kratkę. Została połowa. Wyrzucam. Sprzątam moje życie jakby coś się miało stać. Znalazłam dzisiaj kartkę pocztową. Z Barcelony, podpisaną przez moją siostrę. Nawet nie wiem kiedy była tam beze mnie. Nie pamiętam. I kartę gwarancyjną telewizora mojej babci, zakupiono 8.07.2005. Była w mojej łazience. Koty patrzą na mnie jak na wariatkę, ledwo co rano wyszłam z dwoma worami jakichś ciuchów, nawet nie wiem co to było. Śmieję się sama do siebie. Miałam kiedys taki pomysł capsule wardrobe, 26 rzeczy na każdą okazję. Nierealne. Wszystko pasuje do wszystkiego. Totalnie nierealne. Nic do niczego - ależ proszę bardzo oto moja szafa. Nie mam się w co ubrać. Nie jestem, już studentką od prawie dekady. Jestem pewna że wiszą tam rzeczy które pamietają jeszcze moje studia. Mam ochotę wrzeszczeć, nie żeby był ku temu jakś specjalny powód. Po prostu ot tak. Całe moje ja wyje za zmianą. Już niedługo. Jeszcze kilka dni. A potem kilka upojnych dni. A teraz jeszcze coś wyrzucę. Jakiś kawałek historii. 

piątek, 13 lipca 2012

migrena

Przechodzi front. Załamanie pogody. A może to w mojej głowie jest front? Myśli kotłują sie jak wrogie armie. Wypiłam kawę, troche zelżało ale na krótko. Umyłam twarz żeby zmyć z siebie dzień pracy. Ból krąży po mojej głowie. Strzępki myśli i informacji przepływają szybko egipscy hotelarze zatrzymali polskich turystów, MSZ nie wie co z tym fantem zrobić, aresztowali panią tańczącą na rurze pod zarzutem morderstwa dziecka, Karol Okrasa przeprasza Pascala Brodnickiego za nazwanie go francuską bagietą (to chyba reklama jest), wybrali nowego trenera polskiej kadry, muszę iść do xero, pojutrze 602 rocznica bitwy pod Grunwaldem, jest zimno i tak w kółko. Mam dość. Rozmów o pieniądzach, pracy, rozmów o pracy, rozmów o niczym, niczego, wszystkiego. Prosze tylko o parę bezpiecznych ramion, azylu żeby się schować, żeby przetrwać ból. Nic wiecej. I proszę żadnych telefonów.

niedziela, 8 lipca 2012

jeden dzień

Chyba znienawidzę jeżdżenie samochodem. Dołuje mnie. Słucham ksiązkę. O parze ludzi, ktorzy się przyjaźnią. Żyją w dwóch różnych światach. On w show biznesie wiecznie pijany i naćpany, ona nauczycielka angielskiego. Za każdym razem kiedy wsiadam do samochodu mówię sobie że już nigdy więcej. Nie chcę o nim słuchać bogatym dupku i egoiście, ale za każdym razem słucham. Nie wiem po co bo wbija mnie to w lekką depresję. Ale nie mogę przestać słuchać tej smętnej historii ćpuna i pijaka, który na początku tak fajnie się zapowiadał. 
Byłam u rodziców. Wychodziłam i musiałam zostawić mojego psa. Jej małe oczekujące oczyska mówiące jedziemy do domu? zabierasz mnie? będziemy już razem?" ta niepohamowana radość i niemożność powstrzymania emocji. I ja mówiąca "zostajesz". 
Chce mi się płakać. Hormony. To muszą być hormony. Przecież nie mam powodów do płaczu. To tylko hormony. Tłumaczę to sobie tysiące razy ostatnio. Znowu odliczam. Jeszcze dwa i pół tygodnia. 16 dni. A potem co? 5 dni i "zostajesz"... 

środa, 4 lipca 2012

malibu jazz...

Odkręcasz białą butelkę i do szklanki nalewasz trochę malibu, odkręcasz karton i dolewasz sok z grejpfruta. I masz drinka grapefruit o smaku kokosu. Możesz dodać fusów z owocu i lodu ale po co.
Mam dość. Muszę dolać troche wody zamiast orzeźwiającego drinka wyszło mi jakieś niemoralne paskudztwo. Jestem zmęczona. Znużona, psychicznie zmęczona, mam dość. Czasem się zastanawiam po co ja głupia się wpakowałam tą budowę? Nie mam nic do udowadniania, jestem przecież normalna, mogłabym to wydać na ciuchy, podróże albo przebalować. Ale ja kocham inwestować. Poza tym wtedy było tak a nie inaczej a dzisiaj jest inaczej a nie tak. Zapomniałam już chyba jak to jest użerać się z fachowcami,którzy uważają mnie za kretynkę a ja nie jestem im dłużna uważając ich za jełopów. Powoli zaczynam ich nienawidzieć. To ich ostentacyjne ignorowanie mnie kiedy tylko mój ojciec jest w pobliżu. Zwracanie sie do niego jakby podejmował jakiekolwiek decyzje. Owszem czasem podejmuje. Ale lepiej nie. Pogonili mnie po sklepach żebym kupiła płytki. Bo trzeba na już a najlepiej to na zeszły miesiąc. Poszłam do sklepu, kupiłam, zapłacilam, do odbioru najlepiej przedwczoraj i co? Nie odebrali. Bo sie nie pali przecież. Kuchnię rysowałam dwa razy. Bo ten rysunek co dostali w zimie był chyba niedobry. To nic że był taki sam jak ten co dostali w zeszłym miesiącu. A o obleśnej żółtawej pilśni nie wspomnę. Bo mam drgawki. Zamykam oczy i powtarzam po cichutku mantrę "jeszcze tylko chwila, jeszcze tylko chwila". Ja się na wszystko zgadzam tylko niech oni sobie już pójdą w cholerę bo nie mogę już. Nie cierpię pytania mnie o zdanie po fakcie a jeszcze bardziej nie cierpię stawiania mnie przed faktem dokonanym. Jak przed jakimś cholernym plutonem egzekucyjnym.
Dziś miałam rozmowę z mamą. O pieniądzach. I z ojcem. Dla odmiany o pieniądzach. I schodach i wykończeniówce i o pieniądzach i o kuchni i o pieniądzach. Temat pieniądze uważam za wybitnie fascynujący aczkolwiek błagam: na dziś mam już dość rozmów o pieniądzach. Dlatego wypiłam drinka. Po pijaku o pieniądzach nie rozmawiam. Na trzeźwo chętnie też nie. Nie rozmawiam dodatkowo o budowie, panelach podłogowych i kolorach ścian. Po prostu o niczym nie rozmawiam. Może to hormony. Albo burze na słońcu. Ewentualnie tęsknota za M. Chcę się schować w bezpieczne ramiona i uznajmy że wcale mnie tu nie ma. 

poniedziałek, 2 lipca 2012

szewski poniedziałek

Czasem jest taki dzień kiedy lepiej nie wstawać z łóżka. Dziś był ten dzień. Pewnie nadal jest. Same pompowane na sztywno problemy których da się uniknąć. Niby nic a jednak wszystko stawia opór. Bank znowu podniósł odsetki od kredytu. Złodzieje. O mojej historii pilśni zamiast sklejki nawet szkoda wspominać. Moja mama twierdzi że biomet niekorzystny. Co to jest wogóle? Jedno jest pewne. Jutro będzie nowy dzień a dzisiaj chciałabym sie schronić w bezpiecznych ciepłych ramionach i udawać że mnie nie ma. A kuku nie ma mnie! Dziś nie mogłam być sama dla siebie centrum wszechświata. No dobra połową centrum mojego wszechświata. Zapakowałam wszystkie resztki z mojej lodówki i pojechałam po pudła dla K. Nie wiem jak długo ona jeszcze tu będzie ale jaki mam wybór? 23 miesiące spotkań, picia kawy i palenia  wiśniowych skrętów na moim balkonie. Spacerów z psami i rozmów o niczym. Czasem wypadów do gównianych tanich restauracji w centrum. Nazywania mężczyzn odpowiednio "wrzodami", "chłopcami", "młodymi kochankami" albo "cymbałami do potęgi". Imprez z jej ekipą z pracy. Wyrwanych z kontekstu wernisaży i śmiechu do łez albo bólu żołądka. To wszystko po kilkuletniej przerwie.
Zastałam ją w pracy. Gdzieżby indziej? w biurze zbankrutowanej firmy. Tylko ona i kierownik budowy. Dawno po godzinach pracy. Nad papierami. Przy telefonie. 
Kolacja z resztek z mojej lodówki. Insalata di mare zagryzana sałatką z kurczakiem. Przypalona kawa i śmierdzący spalenizną popcorn z mikrofali. Dwa spacery z psem, mała wycieczka po okolicy, dużo słów. Tekturowe pudła. Trochę wspomnień. Trochę planów. 
Hormony. Nie cierpię ich. Nie wiem czy sie rozpłakać czy nie. Co będzie jutro? Znowu historia sklejki i pilśni? czy może spokój. A może łzy? Jutro się bardzo szybko staje dzisiaj. Nie nadążam nawet reagować.

niedziela, 1 lipca 2012

Ostatni gasi światło.

Odebrałam telefon. Miałam nadzieję że będzie łatwiej. Że wysłucham żalu do świata i wściekłości. Usłyszałam coś innego. "Wracam żeby im pomóc. Wiesz że ja sobie poradzę ale tam są dramaty. Nie chcę żyć całe życie ze świadomością że niczego nie zrobiłam. Więc wracam." Znamy sie z K od lat. W zasadzie całe dorosłe życie. Kiedy dwa lata temu pojawiła się po kilkuletniej przerwie w moim życiu z nieodłącznym skrętem i zarazliwym śmiechem wszystko stało się jak dawniej. Przesiedziałyśmy godziny na moim zimowym balkonie w oczekiwaniu aż skończy palić, wypiłyśmy hektolitry kawy. Przeszłyśmy kilometry po wiśniowy tytoń albo z jej psem. Przegadałyśmy całe życie. Bez tabu. A teraz jej firma ogłosiła upadłość. Z dnia nadzień K straciła pracę, a razem z nią setki innych osób. Żywicieli rodzin. Mężów. Ojców. Właścicieli firm. Zwykłych pracowników. I ona wraca. Żeby im pomóc. Żeby być człowiekiem. Jakie to do niej podobne. I jutro pójdzie i usiądzie jedyna w pustym biurze i będzie robić co w jej mocy żeby pomóc. Pozamykać sprawy. Albo chociaż powiedzieć coś co pomoże. 
Źle się dzieje. Ogłaszamy sukces euro. Koniec budowy drogi. Podniesienie płacy minimalnej. Wielkie i huczne otwarcie parasola w dupie. A kiedy zostaniemy razem w tej samej sytuacji? Pójścia żeby pomóc? bo tylko tyle można zrobić. Pozamiatać.