poniedziałek, 18 lutego 2013

kroniki wypadków domowych

W sobotę była u mnie koleżanka. Przyszła mnie nawiedzić panią na włościach na moim zaludnionym przed miejscową ludność zadupiu na skraju lasu. Posiedziałyśmy poplotkowałyśmy, wypiłyśmy wina ja kropelkę, ona pół butelki, miło nam było ale koleżanka poszła zostawiając mię samą oną z moimi domowymi zajęciami. Więc wzięłam sobie taborek zwany w kulturalnym świecie taboretem albo stołkiem i zdjęłam firanki koronkowe paradne na okoliczność prania. Jak wiadomo sprząta się po gościach (jestem tego dobitnym przykładem bo kiedy są goście to mam zawsze gigant burdel) wiec jak już wszyscy ujrzeli firanki heklowane przez moją rodzicielkę przez pół roku to trzeba było je wyprać. Więc zdjęłam firanki wszystkie poza jedną, wlizłam na taboret a ten zrobił trach i nagle moje drogocenne szynki ucałowały podłogę, bo poniekąd wyprzedziły ręce i nogi w tej gonitwie ku podłodze. Niemniej jednak zdołałam podeprzeć się jedną ręką na dodatek prawą i sobie ją nadwerężyć... moją jedyną pociechą był fakt że nie mam silikonu w tyłku bo zapewne by się był rozpękł i rozlał i dostałabym sepsy i umierła na skażenie tym co oni tam pakują do tych wkładek.
Oburzona na taboret wciepłam go do kozy a w zasadzie same nogi bo blat się nie zmieścił... Niemniej jednak jutro zamiast iść do pracy idę do chirurga ortopedy. Po pomazinę jakąś, bo maść wicka (na gardło) nie pomaga. A na kolano pomogła!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz