środa, 20 listopada 2013

jak przetrwać i nie zwariować

Zaczynam się zastanawiać czy komuś coś się przypadkiem nie pomyliło. Dawno dawno temu wydawało mi się że człowiek idzie do pracy żeby pracować odrobić swoje w miarę możliwości przetrzymać bezstresowo do końca dnia pracy a potem zająć się swoim życiem. 
Wrrróć. 
Otóż nie w Polsce. Tutaj trzeba pracować na pierwszej zmianie żeby zarobić na zus i na drugiej żeby zarobić na chleb. Z tym że ostatnio ta praca na pierwszej zmianie zaczyna przechodzić granice absurdu. Jedna pani bardzo władna wymyśliła że żeby pracownicy nie spóźniali się do pracy i nie wychodzili wcześniej to należy zamknąć wyjścia ewakuacyjne z budynku. Nie nie nie, nie tak całkiem, tylko pół godziny po rozpoczęciu pracy i pół godziny przed zamknięciem. Problem w tym że w budynku pracuje ponad 300 osób a jako że to instytucja publiczna to jednocześnie może się w budynku znajdować i drugie tyle i nawet trzecie. Słysząc o nowym wymyśle tej pani przeraziłam się nie na żarty a jedna z moich koleżanek dala bardzo prosty przykład na to jak rozwalić instytucję w drobny mak:
Wchodzą terroryści pięć minut po rozpoczęciu pracy, neutralizują ochroniarza i zamykają jedyną drogę wyjścia a potem do centrali klimatyzacji i można w zasadzie bez większych kłopotów zabić wszystkich pracowników i klientów. Kropka. Można ten gaz "zamienić" na materiały wybuchowe. Nie ma absolutnie ani jednej możliwości ewakuacji innej niż skok z okna na brukowany/asfaltowy/betonowy plac. Co z 2-5 piętra raczej odradzam bo można sobie krzywdę zrobić solidną.

Podejrzewam że pisałam już o nagminnym łamaniu art 18c kodeksu pracy, ale to jest narażanie pracowników na utratę zdrowia lub życia i o ile z powodu pensji można się krzywić grozić piąstką albo obrażać to jeżeli chodzi o bezpieczeństwo to absolutnie nie wolno dopuszczać do czegoś tak ryzykownego jak zamykanie dróg ewakuacji.

Jeden kolega wpienił się nie na żarty z tego powodu obdzwonił wszystkich świętych i czego się dowiedział od behapowca? że drzwi otwierają się od środka 
no dobrze, ale dlaczego są w takim razie zamknięte? bo pracownicy wcześniej uciekają z pracy. Przecież pracownicy jeżeli wcześniej uciekają z pracy to uciekają z budynku a nie do niego i powinni móc sobie w takim wypadku te drzwi otworzyć a nie mogą bo są zakluczone czyli de facto zamknięta jest droga ewakuacyjna. Na te pytania i ciąg logiczny rozumowania behapowiec nie umiał odpowiedzieć. Obawiam się że gdyby przez przypadek coś się złego jednak wydarzyło to ten pan pójdzie siedzieć. Do więzienia. A ta pani, która to wymyśliła, będzie radośnie nadal tworzyć tego typu niebezpieczne pomysły. I mam szczerą nadzieję że w dość szybkim czasie ktoś te praktyki ukróci bo moje bezpieczeństwo jest dla mnie więcej warte niż groźba braku podwyżki, już ładnych kilka lat podwyżki nie było więc to słaby argument.

sobota, 16 listopada 2013

weźmy sie i zróbcie czyli o pzpn słów kilka

M zapragnął poznać wynik meczu futsalu pomiędzy reprezentacją Polski innego kraju. Nic specjalnego takie pragnienie chociaż osobiście wolałam raczej poczytać książkę, niemniej jednak zasiadłam przed monitorem i obejrzałam a w zasadzie to tak jednym okiem podążyłam za owym cudem. Ale w zasadzie to mnie nawet aż tak nie zafascynowało jak komentarz jednego pana z pzpnu. Pan szanowny nie umie mówić po polsku, biorąc pod uwagę fakt że w pzpn pracują głównie byli piłkarze to nawet za bardzo nie ma się co dziwić, w końcu kiedy uczono języka ojczystego oni byli zajęci kopaniem piłki a co sprawniejsi w tym kopaniu zostali zauważeni i wyjechali zarobić pieniądze za granicę. Ich święte prawo, język polski ich więc ominął (co akurat w przypadku tego pana nie miało miejsca). Niestety tak się złożyło że ów niepełnosprawny językowo pracownik pzpnu był komentatorem widowiska. 
Ojejuśku! wszelkie moje bolączki mi się przypomniały! włącznie z bólem zębów, uszu i sinego sińca z kolana. Otóż gracze "troszku" albo "troszeczku" coś robili, kolejny mecz będzie w Jeleniogórze, albo w Zielonogórze, nie pamiętam a reprezentacja naszego kraju zagrała dzisiejszego wieczoru mecz z Giblaltarem. Ale to jeszcze nic. Po meczu pan dziennikarz zapytał onego pana z pzpn o wrażenia z meczu, nie wiem po co pytał, skoro przez calusieńki czas wspólnie komentowali widowisko, na co pan powiedział że on w latach 2004-2008 (chyba) był w pzpn przewodniczącym komisji futsalu i wygrał mecz z Rosją, Słowacją i kimś tam jeszcze. I w tym momencie szczęka moja przeżyła bolesny upadek na podłogę. Drużyna futsalowa składa się zazwyczaj z 12-15 osób plus kadra szkoleniowa, do której nie wlicza się leśnych dziadków z pzpnu, a tu nagle dowiadujemy się że przewodniczący komisji z pzpnu "wygrał" te mecze. To ja się głupio zapytam po grzyba jest cała liga graczy, z których przynajmniej częśc chce grać w reprezentacji, iluś trenerów, masowaczy, fizjologów skoro pan z pzpnu sam te mecze wygrał? 
I takie pytanie mi się nasunęło od razu. Kto był prezesem pzpnu w 1974 roku kiedy reprezentacja Polski zremisowała na Wembley z Anglią? bo ja za cholerę nie wiem komu powinniśmy być wdzięczni za 40 lat legendy! i drugie pytanie: w zasadzie co niejaki Zibi zwany czasem prezesem Bońkiem robił tyle lat na murawie skoro dopiero teraz ma szanse mecze wygrywać (ale akurat ma pecha bo reprezentacja z trawy wszystko koncertowo przegrywa włącznie z meczem z przeciwnikiem z państwa wielkości dwóch województw w tym kraju)?

niedziela, 10 listopada 2013

to już rok!

No i zrobił się rok. Rok kiedy mieszkam tu gdzie mieszkam. Szokujące. I dałam sobie radę. Przetrwałam tu pierwszą zimę, więc jak mówią lokalni jestem tu już swoja, teraz teoretycznie powinno pójść z górki. Więc w ramach jutrzejszego święta wywiesiłam flagę. Nawiasem mówiąc zauważam braki w swojej edukacji. Dlaczego nie uczono nas w szkole jak prawidłowo powinna wisieć flaga? w sensie białe po lewej? Uczono nas tyle różnych głupot, łącznie z absolutnie niepoprawnym politycznie wierszykiem: 
"Murzynek Bambo w Afryce mieszka 
czarną ma skórę ten nasz koleżka..." 
nawiasem mówiąc już w pierwszym zdaniu są dwie polityczne niepoprawności, po jednej na każdy wers, no ale inne czasy były Murzyn był Murzynem człowiekiem rasy czarnej a teraz już ani murzynów ani czarnej rasy nie ma. Nawiasem mówiąc osobiście pamiętam jak każdy czarny pies na wsi nazywał się Murzyn i nikomu to nie przeszkadzało i o żadnym rasizmie nie było mowy, bo kto też czarnego człowieka na ulicy kiedykolwiek widział. Ale zachciało nam się wielkiego świata to i Murzyni i swojskie Boże Narodzenie z kalendarza znikło.
Tak czy inaczej jutro święto mamy. Dzień Niepodległości jakby ktoś zapomniał. Tak się składa że jest to również dzień końca I Wojny Światowej, więc w innych krajach również się świętuje jako dzień pamięci ofiar wojny albo dzień weteranów wojennych. Tak czy inaczej w ramach święta tego naszego i lokalnego powiesiłam flagę. To pierwszy raz kiedy w moim życiu dokonałam tak poważnej deklaracji przynależności do jakiegokolwiek narodu. I dobrze się z tym czuję.

piątek, 8 listopada 2013

ale czad!

Dawno dawno temu czytałam książkę. No nie byłoby w tym nic dziwnego bo co i rusz czytam książki różnorakie, nawet takie, których czytania nie planowałam a mimochodem i mimowolnie wciągnęły mnie w świat fabuły tak mocno że przestać nie mogę i wyzwolić się spod ich uroku. Ale tamta książka to była wyjątkowa pod innym względem, otóż pewna pani myła pewnemu panu po wypadku głowę płatkami owsianymi. Reszty tej fascynującej zapewne lektury nie pamiętam, ale ten fakt a i owszem. Mało powiedziane nie pamiętam również autora ani tytułu tego zapewne poczytnego dzieła, ale fakt mycia głowy tym fascynującym środkiem spożywczym mi jakoś utkwił w pamięci i ostatnio się przypomniał kiedy gdzieś mignął mi przed oczami suchy szampon. Po omówieniu sprawy z moją panią od skóry zakupiłam ten cud świata. I wcale jakoś mnie nie dziwi jak poczytałam internetowe recenzje pań, które zgodnie twierdzą że nie maja pojęcia jak wyglądał ich świat zanim zaistniał ten specyfik. Zaczynam mieć obawy że też niedługo stwierdzę że nie dam rady się bez tego obejść.
Nawiasem mówiąc moja pani kosmetolog powiedziała mi ostatnio jedną rzecz, która mnie inspiruje i fascynuje: "robię te wszystkie zabiegi na twarz w oczekiwaniu aż klientka się w sobie zakocha". I tak sobie myślę, że jeżeli w tym ma nam coś pomóc to z całą pewnością dobry stanik i suchy szampon.

salsa!

Moje biuro szaleje. W zasadzie pewnie zawsze tak było, ale od czasu jak zamiast naszej koleżanki zatrudnili inną na zastępstwo to zrobiło się co najmniej zabawnie. Ostatnio pojawił się temat spodni co to same biorą i usuwają płaskodupie w stylu "za jedyne 5 stówek ukryjemy twój płaski tyłek sprytnymi kieszeniami". Fascynujące, uznałam że zobaczę te cuda i jakoś mnie nie zachwyciło, po pierwsze 5 stówek... za to na promocji w Dorothy Perkins mogę kupić 8 par jeansów. Równie dobre są, optycznie odchudzają uda, mają pewnie podobną ilość elastanu, nie wybarwiają sią w praniu... po drugie schody w pracy mamy całkiem za darmo, nawet patrząc na to z innej perspektywy to płacą nam za chodzenie po nich a przecież nie od dzisiaj wiadomo że od chodzenia po schodach płaskodupie znika... a po trzecie czy nie lepiej kupić sobie wielkie gacie Bridget to wtedy będzie można je zastosować w więcej niż jednym przypadku? sama sprawdziłam, są gacie Bridget, Majtki z golfem, stringi z golfem, gacie na szelkach, gacie z nogawkami, gacie z nogawkami na szelkach, kilka rodzajów halek, mało powiedziane nawet body z dziurą na sikanie. A ile się tego za 5 stów nakupi...
 

dobra dobra zupa z łososia

Rewelacja chowder z łososia. Och moje kulinarne uczucia zostały pobudzone w ten weekendowy wieczór aż miło. Nawet zapomniałam zjeść do tego mój ulubiony żytni chleb tak mnie zafascynował... chowder z łososia.
Wiedziałam że to będzie dobre, ale że aż tak to nie wiedziałam. 
co potrzeba:
cebulę, 2 marchewki, 3 ziemniaki i białą część pora, trochę oliwy, 40dkg fileta z łososia bez skóry i dwie kostki warzywne, pieprz, sól i koperek a na to wszystko jogurt naturalny albo śmietanę 18%. 
Cebulę i por dusimy w garnku na oliwie, jak już się podduszą to wrzucamy drobno pokrojoną marchewkę, ziemniaki, 1,5l wody, dwie kostki warzywne i niech się gotuje. Jak już ziemniaki zmiękną wrzucamy grubo pokrojonego fileta z łososia i zagotowujemy, doprawiamy solą, pieprzem i śmietaną.  Et voila! podajemy z koperkiem.

Nie ukrywam że nie dietuję w piątki, ale jestem wierna zasadzie że każdy argument do zjedzenia dobrej ryby jest dobry. Przy okazji ostatnio po raz pierwszy filetowałam łososia. Jestem z siebie dumna. Bardzo. Chociaż koty resztkami nie pojadły.

środa, 30 października 2013

sklepowe złodziejstwo

Byłam w sklepie. Nic specjalnego taka wizyta, prawie codzienność. Tak się zastanawiam ile osób przez nieuwagę kupiło w sklepie przeterminowany towar. Ja raz kupiłam spleśniałą goudę mlekpola, na szczęście sprzedawczynie były uczciwe i mi wymieniły na dobrą, zresztą po 10 minutach jak przyszłam z rachunkiem i serem z datą przydatności do spożycia taką jak akurat miały w sklepie to bez dyskusji mi wymieniły towar. Nie wiem czy to zasługa kolejki przy kasie czy po prostu taka polityka firmy. Tak czy inaczej poszłam do wsiowego supermarketu, wzięłam koszyczek, w zasadzie chcąc kupić mięso kotu na pasztet, ale kolejka na mięsnym była, więc dałam sobie z tym spokój i poszłam na nabiał. Jogurt mam własny, ale serka homogenizowanego nie, więc poszłam i wzięłam serek z półki, ale tknęło mnie i przeczytałam datę. 28.10.2013. No kurde. Serki równo poukładane, ten przeterminowany gotowy jako pierwszy "do wyjścia" i niech mi potem nie opowiadają że sprzedawca nie widział. Że niby od 3 czy 4 dni nikt ich nie kupował? 28.10 był w niedzielę a z tego co kojarzę to akurat ten konkretny sklep jest chyba w niedzielę czynny bardzo krótko albo wcale, więc ten serek od przynajmniej soboty powinien leżeć sobie na półce z przecenami a w poniedziałek rano już dawno nie powinno po nim być wspomnienia. A on co? leżakuje sobie elegancko równiutko na półeczce pierwszy do zabrania.
Warzywa, patrzę sobie a tam kalarepa. Bardzo lubię kalarepę, odruchowo sprawdzam cenę, cena za litr/kilogram złotycośtam. bardzo dobrze, przychodzę do kasy, mówię pani że serek homogenizowany waniliowy leży przeterminowany na półce, za mną kolejka, baba udaje że nie słyszy, a moją kalarepę zamiast zważyć odkłada na bok i wbija cenę. Mówię jej grzecznie sorry ale na półce jest napisane że kalarepa jest na wagę proszę ją zważyć a ona do mnie że kalarepa jest zawsze na sztuki, powiedziałam że może sobie ją w takim razie zabrać, co nie zmienia faktu że półka jest źle opisana. Wychodzę ze sklepu, podziękowałam, powiedziałam do widzenia i w pewnym momencie leci za mną ekspedientka i woła czy ona tą kalarepę odliczyła od rachunku. Jak się ma rachunku całe 6zł z groszami to się wie że nie ma na nim dodatkowej kalarepy, ale spokojnie wyjęłam rachunek z torebki i w tym momencie mina kobiecie zrzedła. Nie chciałam nic mówić że zapłaciłam za mleko cenę 10 groszy wyższą niż cena napisana na półce. Ale uznałam całą sytuacje za wybitnie żenującą.
W zeszłym tygodniu czytałam artykuł o marnotrawstwie w brytyjskim tesco, nie tylko w sklepie ale również w całym łańcuchu produkcyjno-sprzedażowo-konsumpcyjnym. Marnowana jest mniej więcej 1/3 żywności. Transport warzyw i owoców, czas zanim dotrą do sklepu i wyjdą na półki, sposób pakowania w wielkie niby ekonomiczne paczki, klient mogący zjeść tylko część bo paki są takie wielkie że zanim klient zje połowę reszta jest do wyrzucenia. W trakcie wizyty M byliśmy na zakupach. Chcieliśmy kupić trochę ziemniaków, kilka może kilogram, bo po co nam więcej. Były dwie opcje albo jedna rasa brudnych i obłoconych albo pakowane po 2kg eleganckie siatki. Przy okazji ciekawa jestem skąd się biorą te ubłocone ziemniaki bo przecież nie ma tak miałkiej ziemii żeby się tych ziemniaków tak trzymała, a od kiedy pamiętam zawsze ziemniaki na wagę był tak samo uciorane błotem. Więc została opcja 2kg siatki, bo mniejszych nie ma. I teraz jest pytanie kto to zje i czy przyszłą już pora na tydzień pod hasłem "wszystko z ziemniaka". 
Nie lubię marnotrawstwa, nie lubię cwaniactwa, a cwaniactwa i marnotrawstwa naraz to już szczególnie nie lubię, szczególnie kiedy usiłuje się w to wrobić mnie chcącą tylko serek homogenizowany. Dlatego mój postulat na dzisiaj: sprawdzajmy daty przydatności do spożycia i nie dajmy się okradać.   

środa, 23 października 2013

sknerowatość czy konieczność a może rozsądne zarządzanie?

Jamie O. wydał nową książkę i nową serię programów, których oczywiście będąc w Polsce nie mogę obejrzeć. Niemniej jednak udało mi się zobaczyć dwa odcinki kiedy byłam w Królestwie i po powrocie opowiadałam o tym programie i całym pomyśle moim rodzicom przy niedzielnym obiedzie. Jakoś tak się zdarzyło że Jamie jako oś gotowania zrobił niedzielny obiad. W sumie cały tydzień się wokół niego kręci. Powiedziałam to przy stole że obiad na niedzielę a reszta tygodnia - resztki, na to moja mama z uśmiechem:
-ależ dziecko my tak robimy od lat... w niedzielę kurczak w poniedziałek resztki z kurczaka a jakby coś zostało to we wtorek pierogi. 
W sumie tak się zastanowiłam i osobiście pamiętam że zawsze jeden dzień był rosół a na drugi pomidorowa albo grzybowa albo kartoflanka, a szczytem jest krupnik w jeden dzień rosół z krupkami w drugi śmietankowa z krupkami... a jak zostało ziemniaków to albo ruskie albo leniwe... 
w sumie lepsze to niż stare hasło "goście idą dolej wody do zupy..."
Jestem ciekawa siebie w takiej sytuacji. Czy potrafię zrobić coś z resztek? zakładam że resztki to nie znaczy resztka sosu z wczoraj dzisiaj będzie dobra do ryżu.

koniec lata czyli resztki

Ostatnio tak się zdarzyło że widzieliśmy się z moim szwagrem, widujemy się dość rzadko a żeby to nastąpiło w moim własnym domu to jeszcze rzadziej. Niemniej jednak zobaczył na parapecie moje dojrzewające pomidorki koktajlowe i zaczął mówić przepis na sos do makaronu

Weźmiesz czosnek pokroisz drobno i podsmażysz na oliwie. Pokroisz pomidorki na pół... 
i w tym momencie przestał mówić, bo coś nam przerwało. I już nie dokończył. 
Moja wersja końca tego przepisu brzmiała tak:
wrzucisz pomidorki na patelnię a kiedy się już trochę zaczną rozpływać to dodasz łyżeczkę pesto i wymieszasz. Jak to się wszystko rozgrzeje będzie rewelacyjne do makaronu. No i podaj z grana padano albo parmezanem.

W zasadzie to ciekawa jestem innych możliwości dla tego przepisu jakby ktoś miał jakiś pomysł to chętnie przytulę.

wtorek, 22 października 2013

jesień

Siedzę na tym chorobowym i się zastanawiam czy ja już przypadkiem nie dostaję do głowy, ale na jakąkolwiek myśl o wyjściu z domu reaguję natychmiastowym NIE. Dobrze mi tak i tak będę siedzieć. Chociaż ostatnio mam trochę więcej czasu na czytanie wiadomości a to nie jest dobry znak... Niemniej jednak wyczytałam coś co mnie zafascynowało. U myszy wykryto w mózgach system kanalików, które w trakcie snu pełnią funkcję systemu kanalizacji. Komórki mózgowe kurczą się a system kanalizacyjny wypełnia się płynem, który wypłukuje toksyny z mózgu. Ja też chcę taki system! może mam a o tym nie wiem. Zafascynowało mnie to całe sprzątanie w mózgu. Czy to oznacza że szklanka wody wieczorem może mi pomóc w opóźnieniu choroby Alzheimera? Druga sprawa ile tych toksyn muszą mieć kocińscy skoro większość czasu śpią?
acha na całe szczęście to całe przebywanie w domu nijak nie wpłynęło na mój absolutny brak rozeznania w polskiej scenie politycznej. I bardzo dobrze.

środa, 16 października 2013

proszki nasenne

Proszki nasenne dzielą się na takie po których śpisz całą noc i budzisz się niewyspany i takie, po których nie możesz się obudzić aż się nie wyśpisz. Jestem na etapie testowania tych drugich co oznacza że najpewniej w przyszłym tygodniu wyrzucą mnie z pracy za notoryczne spóźnialstwo. W tym tygodniu jeszcze nie bo jestem na chorobowym.

Nawiasem mówiąc czy istnieje wyraz spóźnialstwo?

wtorek, 15 października 2013

absurdy rzeczywistości

Myślałam że przeszliśmy już granice absurdu dawno. Ale nie! nic z tych rzeczy! wielkie absurdy jeszcze przed nami! coś mi nagle wpadło w oko jakaś reklama chyba i podpis że coś tam z robotem planetarnym. O kurde, myślę sobie, podążamy w stronę mocy, kosmiczna technologia nas dogania i każdy będzie miał swojego R2D2 w domu. A tu nagle się okazało że ja już mam swojego R2D2 w domu i o tym nawet nie wiem! No bo jak widzę nazwę: robot planetarny to ani chybi pathfinder albo jakiś inny łazik marsowy. A tu nie nie nie, wcale nie. To tylko pozory tak mylą... to ulepszony robot kuchenny z obrotową miską (dwa takie już wykończyłam) teraz miska jest ulepszona - czyli na nowo się nie obraca, za to obraca się mieszadło. Czyli wracamy do podstaw. Ale skąd taka nazwa planetarny? i tu mam bardzo paskudne skojarzenie.

Dzisiaj na pewnej stronie z wiadomościami zobaczyłam tytuł "HGW jednak zostaje..." pomijając już kwestię marnotrawstwa pieniędzy jakim było to całe bzdurne warszawskie referendum, pomijając że tak naprawdę to poza tymi którzy od pani jak wyżej pieniądze biorą (nie tych zwykłych pracowników tylko tych, którzy przeminą razem z panią szanowną w odmętach niepamięci po następnych wyborach) to nikogo to nie obchodzi czy ta pani będzie siedziała na stołku jeszcze przez półtora roku czy nie. 

Tak czy inaczej wracając do marsjańskiego robota kuchennego to skąd ta nazwa? chgw.

poniedziałek, 14 października 2013

zachorzalam

Poleglam na polu walki i przenioslam sie z szumu wlasnego biura na lono mojej kanapy. Zauwazam pewien postep. W piatek nei wstawalam z lozka, w sobote wstalam, w niedziele kolo 16 nawet nie bylam w szlafroku a dzisiaj udalo mi sie wyjsc z domu. Oczywiscie pozalowalam tej decyzji zaraz po jej podjeciu ale jutro znowu wracam na kanape, pod kocyk, w towarzystwie kota mojego slicznotka czarnotka bede sie wylegiwac az dostane odlezyn. Taki jest plan. Wydaje mi sie ze niezly calkiem.

Ten brak polskich liter to nie kaprys, to zreanimowany laptop M, on po prostu polskich liter nie uznaje.

sobota, 12 października 2013

pieniądze nie śmierdzą ale ludzie często

Zaszokowało mnie. W zasadzie to czasem mnie ludzie szokują a jeszcze bardziej wprawia mnie w osłupienie że jeszcze mnie to szokuje. Zawsze mnie uczono że trzeba szanować ludzi pracy, mało powiedziane szacunek do ludzi wykonujących prace podstawowe takie jak sprzątanie, gotowanie, odśnieżanie to podstawa kultury osobistej. Tymczasem większość tak zwanych pracowników wyższego stopnia traktuje tych ludzi jak niewidzialnych. Ręce mi opadają kiedy ktoś przez komórkę opowiada jakieś pierdoły zamiast skupić się na kasjerce w sklepie, nie powie dzień dobry sprzątaczce albo telefonistce. Przecież bez tych pań to by zginął z głodu w syfie własnego bytu. Nie mogę powiedzieć zdarzyło mi się w bardzo kryzysowej sytuacji ale zawsze bardzo przeprosiłam taką panią, bo tak się po prostu nigdy nie powinno robić. Takie podstawowe okazanie szacunku.
Pojechałam zapłacić za wywóz szamba. Gówniany temat totalnie ale taka jest rzeczywistość. Co dwa miesiące trzeba karnie zadzwonić do pani, przyjeżdża miły pan załatwia sprawę a potem trzeba uregulować rachunek. Zazwyczaj pan przyjeżdżał ale ostatnio już się zaniepokoiłam że się obraził i po kasę nie przyjechał, więc zadzwoniłam, umówiłam się i pojechałam zapłacić. Wdaliśmy się w pogawędkę bo pan bardzo się śmiał że ja tak dzwonię ze chcę płacić, mówię że usługa to nie tyle chcę co muszę i powinnam bo przecież jak nie zapłacę to on do mnie więcej nie przyjedzie a on mi powiedział jedną rzecz że do mnie to on przyjedzie nawet gdybym nie miała czym zapłacić ale są ludzie do których jedzie raz i więcej już się nie zgadza. Pytam go dlaczego a on mówi że widzą go na ulicy i głowę odwracają. Lekko mi kopara opadła, gówno naprodukowali, facet im uprzejmość robi że im to od domu odwiezie a im jeszcze krzywo i głowę odwracają? to niech się w tym gównie utopią. Też na jego miejscu bym nie pojechała.
Szefy ciężko obrażone że zawsze mówię że sprzątaczka to najważniejsza osoba w biurze. Dlaczego? bo ona przyjdzie po południu i to bagno co narobili posprząta, biuro bez szefa sobie poradzi tydzień, miesiąc, ile trzeba ale bez sprzątaczki? spróbujcie tydzień dać radę.

niedziela, 29 września 2013

pora na pora

Zastanawiam sie. W zasadzie nic specjalnego ale zastanawiam sie nad jadlospisem w tym tygodniu. No dobra jest to jakas oznaka ciezkiej choroby glowy bo ja nigdy sie nie zastanawiam nad jakimkolwiek jadlospisem. Ale mam pory. I za bardzo nie wiem na co je zmarnotrawic. Przecez nie od dzisiaj wiadomo ze jak juz cos mam to trzebaby wziac i to zjesc szczegolnie ze daze cala soba do 'ekonomizowania'. Tylko chyba z rozpedu w pomaganiu kolezance pozyczylam jej moja 'francuska' ksiazke kucharska. Powazny blad, to jak pozyczyc komus ksiazki Jamiego - moga nigdy nie wrocic... 
Tak czy inaczej ciekawa jestem ile tak naprawde wydajemy na jedzenie tygodniowo zakladajac ze jemy w domu. Dzisiaj wpadlam na pomysl pewnego eksperymentu. Na wiosne zamierzamy zalozyc ogrodek. Taki prawdziwy maly ogrodek - z braku miejsca i rozsadku one-foot-garden. Caly eksperyment mialby polegac na tym zeby 'placic' sobie za warzywa z wlasnego ogrodka, czyli wrzucac do skarbonki pieniazki za kazde wyhodowane warzywo i po roku sprawdzic ile tak naprawde jest warte posiadanie ogrodka. Oczywiscie wymaga to odrobine znajomosci rynku, bo zakladam liczenie po cenach sklepowych. 
Tymczasem moje pomidory powoli pora zaczac 'likwidowac' a one z uporem maniaka dalej wypuszczaja pedy kwiatowe, ktore obcinam bezwzglednie. Teraz obcinam tez bezwzglednie liscie zeby cudaki nie czuly sie tak dobrze tylko oddaly to co jeszcze wisi na krzakach - czyli wiekszosc plonow.
Zadolowalam juz truskawke i poziomke i ziola i troche odczuwam koniec sezonu. Idzie jesien. 
Zastanawiam sie czy to wsiowe zycie to jeszcze kaprys - czy juz styl.

piątek, 27 września 2013

mówię stanowczo NIE

Jak ja nienawidzę pasjami jak dzwonią do mnie numery zastrzeżone. Zawsze ale to zawsze dzwoni znudzona panienka, którą zatkać się da wyłącznie kneblem.
"Dzień dobry nazywam się tak i tak"... a ja już w tym momencie para z uszu, nosa i język pogryziony miele bluźnierstwa no ona już dzień dobry mówi znudzona a potem coś oferuje, oferuje, oferuje i nie może przestać. Pech chciał że zazwyczaj dzwonią do mnie z banku a ich nie mogę przewałkować na kotlety w przypadku tych "jedynych w swoim rodzaju" ofert. Ale dzisiaj zadzwoniła oczywiście z zastrzeżonego numeru jakaś paniusia znudzona nawet własnym nazwiskiem zaoferować mi że wyłudzą ode mnie pieniądze. I się lekko spociła, bo ja nie mam obciachu i zapytałam ją skąd ma moje dane, czy pozwoliłam firmie na wykorzystywanie ich w sprawach innych niż mój fundusz emerytalny dlaczego mi głowę zawraca i że sobie nie przypominam. Nosz kurde jak już ma dzwonić do mnie taka cizia to dziękuję ja Z NICZEGO ABSOLUTNIE NIE SKORZYSTAM. Bo taka pani jest najgorszą wizytówką swojej firmy bo ona się nudzi rozmową ze mną. Chyba tylko gorzej niż takich znudzonych panienek nie cierpię umierających przez telefon. Bo czy to coś dziwnego że ja nie chcę żeby ktokolwiek do mnie dzwonił i cokolwiek mi oferował i to rzeczy których nie chcę? jak zachcę to sobie znajdę reklamę w internecie i sobie do nich drogę znajdę. Jakoś pan, który opróżnia mi szambo co dwa miesiące nie dzwoni i nie nęka mnie swoimi ofertami a sama daję radę do niego znaleźć drogę, nawet pomimo braku numeru telefonu wytapetowanego nakażdej stronie internetowej.
Uff ulżyło mi.
A teraz jeszcze muszę sobie poczytać co nabroiło inteligo bo może mi przejdzie niechęć do mojego własnego banku. Bo jak to napisał jeden z czytelników Samcika "klient bankowi wybaczy dużo ale zniknięcia pieniędzy NIGDY!" a mój bank póki co nie znika moich pieniędzy i nie blokuje mi do nich dostępu chociaż sposób w jaki mi go umożliwia woła o pomstę do nieba.

sobota, 14 września 2013

wykopki

Czy jak sie wykopuje buraki to też są wykopki? bo w zasadzie buraki się ciągnie za natkę i same wychodzą a nie jak ziemniaki kopaczką... Zapomniałam już ile mi to daje radości. 
Nazbierałam śliwek, mama zrobi mi kompot bo ja to tak średnio się do zaprawiania nadaję ale zbieranie, oprawianie i napychanie słoików to moja rzecz. Oczywiście mama by nie była sobą gdyby nie zakasała rękawów i nie usiadła i nie robiła tego wszystkiego ze mną. Nałuskałyśmy fasoli własnoręcznie nazbieranej wydłubałyśmy buraki z ogródka, potem z rozpędu jeszcze udało nam się w zasadzie wszystko oplewić. A na koniec herbata i drożdżowe ciasto ze śliwkami i kruszonką. 
A jutro oprawianie cukinii. To będzie wyzwanie.

środa, 11 września 2013

nawiasem mówiąc powrót do rzeczywistości

Wróciłam do rzeczywistości. Samolotem o 6 rano. Wysiadłam a tu nie dość że godzina się różni, torba ciężka jak cholera i rozerwała się jeszcze przed wylotem to jeszcze leje. Normalnie deszcz. Wracam z krainy deszczowców a tu deszcz. No halo bez przesady!
nawiasem mówiąc w końcu się dowiedziałam czym się różni szkocki od irlandzkiego i od angielskiego
Szkot zapytany o drogę mówi -on jer rejt hendsejt
a Irlandczyk - on jor rojt hondsojt
dla porównania Anglik mówi on your right handsight a brzmi to on joor rajd hendsajd.

Więc palę w kominku. Bo mi zimno.

ciśnienie

Uwielbiam banki. W zasadzie to ich nieumiejętność uczenia się na własnych błędach. Kilka miesięcy temu wymienili mi kartę płatniczą na kartę z pay passem. Byłam wściekła. Musiałam ją ubezpieczyć i kosztuje mnie to jakieś 3 złote miesięcznie. Nie lubię płacić niepotrzebnie za coś czego nie potrzebuję i nawet nie chcę i wyraziłam to głośno i nawet na piśmie. A teraz dzwoni do mnie pani z banku żebym sobie u nich wzięła kredyt. Dziękuje nie chcę. A może kartę kredytową. Dziękuję nie chcę. A może cokolwiek? dziękuję nie chcę. A może uścisk dłoni prezesa? również dziękuję, nie chcę, nie potrzebuję. A może jednak? i tu mam ochotę pokazać im gest Kozakiewicza ale przez telefon jest dość ciężko. Bo bank swoim maniem w dupie moich potrzeb pokazał mi gest Kozakiewicza, wiec jeżeli zapragnę mieć kredyt albo kartę kredytową to pójdę do innego banku, takiego który też ma gdzieś moje potrzeby ale mnie o tym jasno nie powiadamia. Takie małe oszukaństwo. A póki co szczęśliwie nie mam kredytu konsumpcyjnego, nie chcę mieć i nie potrzebuję. 
Pani wydawała się być zaszokowana moim oświadczeniem że pensję mam jedną, jeden raz w miesiącu i muszę się nieźle nagłówkować jak to zrobić żeby za to wyżyć i nie zalegać z rachunkami i jeszcze mieć parę złotych na swoje drobne przyjemności. Więc się rozłączyła. Mam nadzieję za dwa dni nie odebrać telefonu podobnej treści bo wtedy pewnie mi się wyleją frustracje.

wtorek, 3 września 2013

dlaczego kobiety kochają Francuzów czyli jak zostać rasistką

Jak zostać rasistką? a no prosto - kupić kindla. A potem zwrócić się do amazona o pomoc na live chacie. Moja święta cierpliwość została narażona na ciężkie poturbowanie dzisiaj. Zgłosił się jeden pan - z imienia hindus. Wiedziałam że oni maja podwyższony poziom genu NieDaSię ale czegoś takiego to ja jeszcze w życiu nie przeżyłam. Jaki jest szczyt uprzejmości? powiedzieć komuś żeby się poszedł do diabła w taki sposób żeby dostawał dreszczyku emocji na myśl o ekscytującej podróży. Miał pecha bo ja mam takiego szefa i po latach współpracy tego typu manipulacja mnie nie przekonuje - pan przekierował mnie do managera sądząc po imieniu kolejny emigrant z Pakistanu. Gen NieDaSię jeszcze lepiej rozwinięty pewnie temu został managerem. Tłumaczę jak chłop krowie na miedzy ja chcę zapłacić za zakupy ja nic więcej nie chcę tylko zapłacić i czytać. 40 minut tłuczenia głową w mur. NIE DA SIĘ. Zrezygnowałam. A on mnie pyta czy mogę ci jeszcze w czymś pomóc? Mam ochotę mu napisać a w dupę mnie pocałuj ale obawiam się że w swojej uczynności mógłby to chcieć uczynić.
Zdesperowana i pełna obaw wlazłam na stronę francuską napisałam moim kalim językiem Kali chcieć wiedzieć dlaczego Kali nie móc zapłacić swoja karta kredytowa. Karta kredytowa dobry karta. Dobry karta zawsze płacić a na francuska strona nie chcieć. Czy francuska strona być zepsuty. Co Kali zrobić żeby zapłacić i czytać. I stało się objawienie. Odpisał pan bez bułki i bibułki małymi literami że się nie da bo już 10 razy próbowałam i żebym poszła do swojego banku a jak nie to daje pani inną kartę ja zaczekam. Ja na to luzik ale mnie oświeciło bo dziś taki dzień oświecony, bank rano wysłał mi smsa! Sprawdziłam tego smsa jeszcze raz, przeczytałam ze zrozumieniem chociaż niewielkim ale doszłam do tego że mój bank całkiem zwariował. Pan czekać Kali próbować. Mój bank uznał że transakcja we francuskim amazonie to nie jest transakcja internetowa (bo przecież we Francji nie znają internetu) to jest transakcja korespondencyjna! Uwaga Kali próbować jeszcze raz. Pan czekać (pan czeka bo ma czas poczytać gazetę wiec w oczach mojej wyobraźni czyta gazetę albo co gorsza kindla taki wypacykowany Francuz w tych chudych gaciach i takich nerdowych okularach. Może nawet ma zarost, nonszalancko rozpięte dwa guziki koszuli i w międzyczasie pisze smsa do kochanki o wspólnej kolacji). Przestawiłam bankowe limity na transakcje korespondencyjne. Spróbowałam i zadziałało. Pan się ożywił. Napisał mi że gratulacje i że przeszedł przelew. Myślałam że go ucałuję w monitor. Kali dziękować. Pan miał chyba sporo radości, ale to nic (składa gazetę, zaraz będzie następny klient, ale ta Polka zabawna), życzył miłej lektury i dobrego wieczoru. Nie mam długów we francuskim amazonie! A do tego jestem bogatsza. O jedno doświadczenie. O rozmowę o swoim problemie z zupełnie obcym człowiekiem. I on mnie zrozumiał. A w zasadzie to nie dał mi odczuć że nie rozumie co Kali pisać.
I zawojował moje przepełnione wdzięcznością serce. I tak sobie myślę że ci Francuzi to jednak strasznie fajni ludzie są, nawet pomimo tego że opinię mają jaką mają. Odwrotnie proporcjonalna do wzrostu. Nie mają genu NieDaSię, tylko prostą niechęć do wielkich liter.

czwartek, 29 sierpnia 2013

ukrywanie

Mam taką koleżankę. Bardzo dobrą zresztą i bardzo ją lubię. Ona ma taką jedna cechę, która mnie osobiście śmieszy ale pewnie gdyby mnie bardziej dotyczyła to by mnie nic nie doprowadzało do większej pasji. Ukrywa zakupy. Ukrywa że namiętnie kupuje ciuchy buty i torebki. Nie absolutnie, przede mną tego nie ukrywa, tylko przed własnym mężem. Ja jak coś takiego ukrywam to właśnie przed koleżankami. Bo zaraz by było a gdzie kupiłaś? a za ile? a była okazja? a co tam mają w tym sklepie jeszcze? a coś fajnego? no nie wiem. Nie umiem odpowiedzieć na te pytania. Mi wpadło w oko właśnie to, uznałam że właśnie to jest fajne było w rozsądnej cenie to poszłam i kupiłam i tyle w temacie. Nie wiem co maja fajnego, nie wiem jakie mają ceny. Nie wiem kiedy będzie fajniejsza wyprzedaż, nie mam pojęcia kiedy będzie jeszcze coś fajniejszego. I nie mam pojęcia co jest dla was fajne. A w ogóle to nie znam się, nie mam czasu, zarobiona jestem, idźcie sobie same zobaczyć. Między innymi dlatego i z powodów finansowych kupuję ciuchy za granicą. Bo na pytanie gdzie kupiłaś odpowiadam w Irlandii, Szkocji, Włoszech, Paryżu, Londynie... i wszyscy mi dają święty spokój w kwestii dalszych pytań.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

wielkie pranie

Wyczytałam dzisiaj że generalnie nie umiemy robić prania. Że w zasadzie jako społeczeństwo robieniem prania w zbyt niskiej temperaturze w zasadzie robimy gorzej niż jakbyśmy wcale nie prali. Bo w majtkach jest średnio 0,1g bakterii kałowych, których nie widzimy a jednak są i piorąc te majtki razem z reszta ciuchów w temperaturze 30-40 stopni w zasadzie to tylko rozsiewamy te bakterie po reszcie ciuchów bo w końcu bakterie giną w temperaturach powyżej 50 stopni. I ręce mi opadły lekko bo zazwyczaj piorę moje majtki z ręcznikami na 60-90 stopni ale jak się zdarzy mi je prać z ciuchami a nie ukrywam zdarza się bo w końcu to nic zdrożnego to na 40 stopni bo moja pralka z jakiegoś powodu, którego nie rozumiem nie ma temperatury 50 stopni Celsjusza. A poprzednia miała. I wszystko ale to absolutnie wszystko prałam na 50 stopni poza ręcznikami które z uporem maniaka gotuję. 
I tak po przeczytaniu tego artykułu o tym że w jednym centymetrze sześciennym zwykłego prania naukowcy doliczyli się ponad miliona bakterii to lekko mię na rzyganie zebrało. I przypomniałam sobie taką scenkę. Miałam kiedyś szefową. Dopóki się z nią nie pracowało to z pozoru fajna babka. Zadbana elegancka z pseudoklasą w fajnym domu świetny mąż, dwójka dzieci, babcia prowadząca dom. Normalnie istny obrazek z żurnala w kolorze brzoskwiniowym z domieszką brązu. Szczerze przeze mnie znienawidzonym. Jakoś nigdy nie umiałam się do tego połączenia brzoskwini z brązem przekonać. Niemniej jednak zaczęłam pracować z tą panią i jakoś po czasie koniecznym na ochłonięcie w pracy przeraziła mnie pustka absolutna. Z pustką nie ma co walczyć ale teraz przy okazji tego artykułu o praniu pomyślałam o tym ą ę biurze z tym ręczniczkiem kuchennym zmienianym co miesiąc a łazienkowego brzydziłam się dotknąć już po powieszeniu na adekwatnym haczyku. No bo jak ręcznik z prania może przyjść szarobury na środku? Z brzegów niby brzoskwiniowy a w środku ni to kolor khaki (i tu wyjaśnia się tajemnica dlaczego dzieci na kupę mówią kaka) ni to szary. Co ciekawsze wizytując kiedyś tą panią w domu przy jakiejś okazji zwróciłam uwagę na tę samą przypadłość. Jeżeli umyję ręce mydłem to nawet po ciężkiej pracy w ogrodzie kiedy wycieram je w ręcznik ręcznik może być mokry ale pozostaje w oryginalnym kolorze. Oryginalny kolor może być sprany ale nadal ręcznik powinien zostać czysty tylko wilgotny. Skoro ktoś myje ręce teoretycznie do czysta to co robi tam to szarobure niewiadomoco? czy po to się myje ręce mydłem żeby sobie je brudzić o ręcznik? skoro ten ręcznik jest taki brudny po umyciu rąk to może ludzie jednak tych rąk nie myją?

niedziela, 25 sierpnia 2013

zamrażarka

M postanowił że przyda nam się zamrażarka. No z niejaką słusznością bo od kiedy zakupiłam króliczka którego mieliśmy oporządzić w czerwcu chyba to nic się do tych moich 3 szuflad więcej nie mieści. No i teraz mam zagwozdkę. No bo przecież jak jest zamrażarka to ona nie może stać taka pusta przecież bo się kilowaty marnują. A ja nie cierpię marnowania a kilowatów i metrów sześciennych w szczególności. 
Robiliśmy wczoraj risotto. Przepis na końcu bo teraz ważniejsze. Zostało mi 3/4 głowy selera i kilka pietruszek i jestem generalnie w rozterce. No bo jak nie było zamrażarki to było prosto trzeba było wziąć i to wszystko wsadzić do lodówki i poczekać aż się zdarzy okazja żeby to zużyć ewentualnie jak się zepsuje to wywalić. A teraz? no nie ma bata bo pewnie za pół roku będzie potrzebne. Tylko jak to do cholery zamrozić żeby się jeszcze do czegokolwiek nadawało?
 
Risotto wg Jamiego z grzybami leśnymi - wariacja na temat.
Oboje z M mieliśmy suszone grzyby leśne i ochotę na coś do jedzenia. A w lokalnym charity shopie M znalazł książkę Jamiego o włoskim gotowaniu... no przecież nie można było przejść obok tego obojętnie... tylko co bardzo według mnie niekomfortowo przepis składa się z dwóch części - czyli dla zaawansowanych w czytaniu. Więc tu takie krótkie streszczenie co i jak po polsku i na dodatek w jednym kawałku. Jakby ktoś nie wiedział to Kaśka to moja pomoc domowa - robot wielofunkcyjny.
Suszone grzyby namoczyliśmy w gorącej wodzie rano żeby rozmiękły, kiedy już przyszła pora żeby gotować wodę z grzybów zużyliśmy do wywaru do podlewania ryżu do risotto. 
Ale od początku jak robiłam to ja:
jedną cebulę, 1/4 wielkiej głowy selera i 2 ząbki czosnku wrzuciłam Kaśce żeby to potarła (M siekał i kroił u siebie) 
w międzyczasie rozpuściłam jedną kostkę wołową (bo lepszej nie miałam) w litrze wody i dodałam do tego wodę z grzybów (M zużył aż 3 kostki warzywne z obniżoną zawartością soli) dałam to żeby się wspólnie zagotowało.
Na małym gazie na patelni (potem zamieniłam na garnek) zagrzałam trochę oliwy z oliwek i dorzuciłam trochę masła i jak się to wszystko ładnie rozpuściło to moje potarte warzywa. Na małym ogniu ma to siedzieć koło 15 minut tak żeby nie zmieniło koloru tylko żeby seler trochę skruszał.
W tym czasie obierałam listki tymianku i zblenderowałam natkę pietruszki - mały pęczek (M siekał). Odkręcamy piekarnik na 200stopni. Patelnię którą da się wsadzić do piekarnika (u mnie garnek z metalowymi łapkami) nagrzewamy dajemy łyżkę oliwy i podsmażamy na tym grzyby (ja pokroiłam je na jakieś 1,5cm kawałki) jak już zaczną zmieniać kolor to solimy, pieprzymy, dajemy listki z tymianku (małego pęczku), dwie łyżeczki masła i posiekany ząbek czosnku, mieszamy i wsadzamy do piekarnika na 6 minut. 
Wracamy do warzyw które siedzą na ciepłej patelni, dosypujemy ryżu arborio (400g - czyli całą polską paczkę) i mieszamy aż ryż się upraży (razem z selerem cebulą i czosnkiem) jak już zaczyna hałasować to wlewamy wywar i mieszamy. Teoretycznie cały proces picia przez ryż wywaru powinien trwać około 15 minut u mnie to trwało 2 razy tyle. Proces czyli wlewamy po mniej więcej pół szklanki wywaru i czekamy aż ryż go wypije i cały czas mieszamy, jak wypije to znowu wlewamy i tak do obrzydzenia do czasu aż ryz stanie się miękki. W międzyczasie trzeba ten cud dosolić ale mając na uwadze że wywar w zależności od swojej jakości ma w sobie trochę soli albo bardzo dużo soli dlatego ja robię z jednej kostki a M z trzech z obniżoną zawartością soli (ale oboje nie używamy kostek z glutaminianem sodu). Jak już nadejdzie ta szczęśliwa chwila że ryż będzie dobry to dajemy do tego łyżkę masła, posiekaną pietruszkę (ja leniwa wrzuciłam Kaśce do blendera na szybkie obroty efekt ten sam tylko więcej zmywania), 125g parmezanu tartego - ja mam to wrzucam grana padano, grzyby z tymiankiem i co najważniejsze sok z połowy cytryny. Bo bez tej cytryny to w ogóle by było wszystko do niczego. Jak już to pomieszamy to nalewamy sobie do kieliszka wina (najlepiej białego ale z czerwonym jak ktoś się leczy na oczy to też da radę) et voilà. Smacznego. Mi smakowało. To nic że teraz będę to przez przynajmniej 3 dni jeść. Jak się gotuje razem obok siebie a nie na odległość to można się z tym męczyć wspólnie :)

wszyscy są chorzy na oczy

Poszłam do okulistki. Fajna kobieta zapytała a ja tu po co do kontroli ale przecież pani zdrowa a i owszem zdrowa ale do kontroli bo cokolwiek ostatnio tracę na ostrości widzenia i nie wiem czy to charakter mię się tępi, język czy wzrok. Pani obadała i uznała że jednak wzrok ale że widzę bardzo dobrze tylko pewna niedoskonałość mi się wdała w ciało szkliste i ono teraz nie jest całkiem szkliste tylko trochę brudne. No i zawyrokowała że to czego mi brakuje jest w niebieskich owocach i czerwonym winie. W zasadzie co tu protestować kiedy można się zupełnie bezkarnie napić wina najlepiej regularnie i to bez szukania pretekstu. M stwierdził od razu że on a i owszem też widzi nieostro a moje koleżanka w pracy jedna że ona to nawet na oba oczy. No kurde a prowizja dla mnie za patent i pani doktór za diagnozę? może być w winie. Czerwonym. Chociaż wole białe. Ale ono na oczy nie pomaga.

czwartek, 22 sierpnia 2013

równi i równiejsi

Nie dostałam rachunku za gaz. W zasadzie niby nie ma stresu bo w końcu jak nie chcą żeby im płacić to po co się upierać. Ale oni tylko na to czekają. Aż się nie będzie płacić a potem przyjdą i powiedzą "ha mamy cię!" postanowiłam temu zapobiec i zadzwoniłam do biura obsługi żeby zapytać co z moimi rachunkami i gdzie się podziały. Po jedynych 10 minutach odebrała pani, która znudzonym głosem poinformowała mnie że nie mam numeru klienta ja ją ze nie mam ale mam pesel, numer dowodu i nawet numer buta i bardzo się ucieszę jeżeli mi poda ile mam zapłacić a ta że nie mam numeru klienta. Próbowałam inaczej powiedziałam jej że jestem ze wsi x i chciałam zapytać kiedy będzie chodził inkasent ponieważ chciałabym się dowiedzieć kiedy dostane rachunek. Czy pani ma numer klienta. I tak 8 razy. Nie wytrzymałam podziękowałam pani pięknie i postanowiłam udać się do gazowni osobiście. Przede mną dwie zmieszane kolejki jedna do umów druga do płatności, po drobnej sugestii udało się je rozplątać i ustaliłam że przede mną stoją dwie osoby starsza pani i dziwny pan. Dziwny pan zaczął wymuszać na starszej pani pierwszeństwo w kolejce ale na całe szczęście nie dała się, pan dziwny chciał tylko zapytać a starsza pani a i owszem również. Pan zaczął panią szantażować że jeżeli załatwienie sprawy nie zajmie jej minutę to on sobie pójdzie. Co ciekawsze kiedy pani zaczęła pytać o swoje sprawy dziwny pan wyszedł. W sumie słowny facet powiedział że jak sprawa tej pani zajmie dłużej niż minutę to wyjdzie no i musiał wyjść. To nic że czekał akurat pierwszy w kolejce. Tak czy inaczej kiedy dziwny pan wyszedł ja się doczekałam. Piana mi już odrobinę zeszła a może zgęstniała niemniej jednak tak mi się pani z okienka żal zrobiło że podałam jej dowód powiedziałam że nie mam rachunków i nawet postanowiłam nie wyładowywać na niej moich gazowych frustracji. 
Co się okazało. Inkasent był. Dwa tygodnie temu chodził i odczytywał liczniki. Wszystkim moim sąsiadom odczytał liczniki tylko nie mój. Bo nie wiem co ale chyba mu się chodzić nie chciało. Pani przerażona, głupio jej nieziemsko, ja jak łatwo się domyślić z miną niezbyt zachwyconą ale panuję nad sobą resztką nerwa cierpliwego (który jak wiadomo jest u mnie bardzo krótki). Pani mnie uprosiła żebym posłała odczyt mailem. Ja po tym staniu w kolejce a w szczególności rozmowie z infolinią pgnig byłam skłonna podać każdy licznik z rozmiarem stanika włącznie byle już nie mieć z nimi nic wspólnego więc przystałam na to. Po powrocie do domu wpisałam się do ich systemu i już dzisiaj rano miałam rachunki za gaz a w zasadzie prognozy na calusieńki przyszły rok. I jeżeli to możliwe to już nigdy więcej nie chcę mieć z gazownią nic wspólnego. Bo ja tyle zdrowia nie mam żeby rozmawiać z kimś i zamykać oczy i widzieć pluton egzekucyjny celujący w jedna lub drugą babę której płacą za nieinformowanie za wszelką cenę. I co ciekawsze jestem karana za to że chcę zapłacić rachunek.

piątek, 16 sierpnia 2013

mam ochotę na....

świeżego pomidora. Albo ogórka. Albo coś. 
Z tym że nie wiem co to jest coś. 
Ostatnio miałam ochotę na słodko-kwaśne które finalnie okazało się wiejską kiełbasą ze świeżym chlebem i cytrynowymi lodami. Ale przecież to wcale nie musiało być żadne konkretne to coś przecież. Tylko coś dobrego. 
I nosi mnie. I dzień jest dzisiaj średniawy. I chcę do domu. I jogurt mi sie zwarzył, i drogę zamknęli, a kindle paperwhite wysprzedali. Chyba już pora na weekend.

wtorek, 13 sierpnia 2013

telewizja kłamie? już nie musi

Wyczytałam dzisiaj w wiadomościach że nikt nie chce oglądać "wielkiej czwórki" czyli TVP1, TVP2, TVN i Polsatu. I zaczęłam się śmiać. No bo ciekawe dlaczego. Udowadnianie oczywistości jest lekko zabawne ale włączyłam program telewizyjny i czytam program na dzień dzisiejszy
TVP1
 17.35 - 20.15 (z przerwą na pół odcinka Bolka i Lolka, wiadomości i reklamy) sport
20.15 pogoda
20.25 Nic do oclenia komedia francuska - akurat tej pozycji bardzo żałuję bo uwielbiam Dany Boona. Trudno nie posiadam telewizora a szczególnie sprawnego żeby to obejrzeć ale może dają na vod.
Po filmie dla odmiany sport i serial życie na gorąco. Ja się przepraszam tylko zapytam zlikwidowali Klan?

TVP2
16.55-18.00 powtórki zaśniedziałych kabarteów
18.00 panorama (przegląd wiadomości złych, fatalnych i jeszcze gorszych)
18.35 - 20.25 sport
20.25 - ciąg dalszy spleśniałych ze starości powtórek kabaretów
21.30 - thriller żona z internetu - na kilometr czuć nędzą

TVN
17.00-19.00 seriale odcinki 500 i 750
19.00 fakty sport i pogoda 
19.50 Uwaga czyli wywlekanie brudów potem W-11 czyli jeszcze trochę wywlekania i prania brudów
20.50 film sensacyjny okup (strzelają się hurra :/)

Polsat
17.40 Trudne sprawy (wywlekanie brudów)
18.50- 19.30 wydarzenia, sport, pogoda 
19.30 - świat według Kiepskich - totalnie bez komentarza bo tego kulturalni ludzie nie są w stanie nawet skomentować
20.05 thriller zamachowiec

Z czterech stacji telewizyjnych w porze największej oglądalności ja wybrałabym jedną francuską komedię a to tylko z tego powodu że lubię francuskie komedie. Dla fanatyków sportu też coś by się znalazło a dla całej reszty? 38 milionów potencjalnych telewidzów (w tym 2 miliony na emigracji zarobkowej) a tu nie ma co oglądać. Jeżeli to jest sposób na wzrost przyrostu naturalnego to obawiam się że od czasu wynalazku Guttenberga się nie sprawdza, ach zapomniałam z książkami też u nas krucho.


w rozdwojeniu

W zasadzie to nie wiem o czym bardziej mi się chce napisać o mojej wizycie w NFZ czy o tym że Polacy maja gdzieś telewizję "publiczną" bo i jedno i drugie jest dość fascynujące. W każdym razie mnie to fascynuje bo i jedno i drugie kosztuje a ani z jednego ani z drugiego skorzystać się nie da. 
Ale może od początku. Chciałam się zapisać do okulisty. No w sumie co w tym skomplikowanego? a raz na kilka lat lekarz powinien zajrzeć pacjentowi prosto w oczy i powiedzieć "pani E. ślepnie pani", ewentualnie "pani E. ma pani sokoli wzrok tylko niech mi pani powie co pani widzi tu blisko". Więc zadzwoniłam, przedstawiłam się powiedziałam że chciałabym do okulisty a pani w rejestracji chyba równej bzdury to już dawno nie słyszała bo brzmiała mniej więcej tak "eeeę? do okulisty? na ten rok terminów już nie ma a na 2014 zapisy będą 7 grudnia" i wtedy ja zrobiłam "eeeę?" ale zreflektowawszy się pędzikiem zanim rzuciła słuchawką "a prywatnie?" "a prywatnie to wtedy i wtedy w tej i tej godzinie pani doktor zapisuje osobiście proszę dzwonić jak pani doktor wróci z urlopu na numer ten i ten". No i wszystko w temacie. Nie, nie wszystko w temacie, wszystko będzie dopiero kiedy wspomnę że moja składka zdrowotna to 1/3 tego co teoretycznie zarabiam miesięcznie. 
Lekka mię irytacja ogarnęła i stwierdziłam że nie ma bata bo nie za to płacę ciężką kasę żebym musiała jeszcze na wizytę u tego samego lekarza i badania na dokładnie tym samym państwowym (czyli między innymi moim) sprzęcie płacić ciężką kasę. Poszłam do NFZ wyrobić kartę ubezpieczenia europejskiego. I co się okazało? że a i owszem będę mogła w "Europie" skorzystać z badania oczu ale najpierw muszę sobie do onego wsypać piasku, wsadzić palec albo wetkać muchę. W innych przypadkach ubezpieczenie mnie nie obejmie. Co ciekawsze zgodnie z dyrektywą UE od 25 października będę sobie mogła chodzić do jakiego lekarza mi się będzie tylko podobało w całej Unii - oczywiście tylko teoretycznie bo jeszcze nasze ministerstwo nie wydało żadnego aktu prawnego w tej kwestii a mamy dzięki Bogu połowę sierpnia. Acha no i oczywiście NFZ mi dofinansuje okulary kwotą 7zł. 


poniedziałek, 12 sierpnia 2013

kiedy to widzę to się wstydzę

Polska to taki kraj, w którym nie umiemy się cieszyć. W zasadzie umiemy się cieszyć ale tylko jeżeli sąsiad rozwali samochód naszemu wrogowi i dostanie za to mandat a do tego okaże się że był na podwójnym gazie i nie dość że odbiorą mu prawo jazdy to jeszcze dostanie kuratora a ubezpieczenie nie wypłaci odszkodowania. O tak, to jest powód do radości. Niech ma za swoje złodziej taki siaki i owaki bo całymi latami jedną reklamówkę więcej zakupów od nas nosił ze sklepu. To nic że ma piątkę dzieci i zapiernicza na dwa etaty od świtu do nocy żeby na to narobić. Dokopać dziadowi bo mu się należy. 
W wiadomościach podają wyłącznie ilość ofiar śmiertelnych wypadków na drogach i co ciekawsze historie zabójstw i włamań a jakby własnych wieści było za mało to można podać jeszcze news o zamachu bombowym w Islamabadzie i okładce Rolling Stone z zeszłego miesiąca. No i jak to jeszcze okrasimy odpowiednią ilością polskich polityków to w zasadzie mamy komplet informacji. 
Problem w tym że ja mam od tego niestrawność. Od bardzo dawna. Następne są wiadomości sportowe. Jeszcze lepiej. Przed zawodami dziennikarze rozdają medale. Najczęściej w ilościach hurtowych bo medali obiecanych to my mamy na pęczki, z tymi realnymi to już jest gorzej. Jak już rozdadzą miejsca na podium zaczyna się sprawozdanie z areny cyrkowej pod tytułem polska piłka nożna. Zawsze uważałam że piłkę nożną powinni zdelegalizować. Pomijam już fakt że sam sens istnienia dyscypliny sportu, w której istnieje taki twór jak spalony a "taktyka" to jakieś hasło o którym każdy słyszał ale nikt nie ma bladego pojęcia o co chodzi, uważam za poroniony pomysł. Z trudem opanowałam ideę futsalu, gdzie jest tylko 5 graczy nie ma żadnych spalonych a sędziowie mają na ten temat jeszcze mniejsze pojecie niż ja. Opanowałam też podstawy beachsoccera, w którym jak od zawsze wiadomo taktyka jest utopią, piłka na piasku robi zupełnie na co ma ochotę a graczom chodzi o to żeby strzelić bramkę z przewrotki w tak efektowny sposób żeby wszystkie dziewczyny były zachwycone. W sumie też trudno się tymi chłopakami nie zachwycać w otoczeniu pięknej plaży, szumiącego morza, trochę uśmiechów, zabawy i opalenizny. To rozumiem. Ale półtorej godziny nudów? plus przerwa? i jeszcze na złość dogrywka? po przerwie oczywiście? i karne? kocham karne. To oznacza że ten kretyński spektakl kiedyś się skończy. Niedługo. 
Lata temu mój kuzyn, wtedy mocno nastoletni, opowiadał o sprzedawaniu meczy i kiedy co sprzedać a kiedy trzeba grać żeby potem można było w następnej rundzie lepiej sprzedać... obora. Prawie taka sama jak kolarstwo. Jak się naćpać żeby nikt się nie zorientował. Tylko po cholerę się w ogóle potem pocić na tym rowerze nie mogłyby się te wielogodzinne nudy kończyć już po badaniu krwi i moczu? wygrywa ten, u którego wykryto najmniej środków dopingujących a premię lotną ten kto miał najwięcej i jeszcze żyje. 
Ale są takie dyscypliny, które nie wzbudzają potrzeby pójścia na stadion z bejsbolem (nawiasem mówiąc skoro historia polskiego bejsbola skończyła się w Polsce mniej więcej w epoce kamienia łupanego czyli kiedy byłam we wczesnej podstawówce - wiem bo mój exmąż był łapaczem i bał się piłki - to po co w tym kraju sprzedaje się kije bejsbolowe?). Wracając do tych dyscyplin może niezrozumiałych i momentami lokalnych ale takich, w których mamy mistrzów świata to chciałabym o nich kiedyś usłyszeć jak o powodach do dumy. Chciałabym usłyszeć o nich w wiadomościach zaraz na samym początku, że mamy mistrza świata, który nie musi zarabiać na chleb na etacie, tylko za swoje osiągnięcia sportowe jest wynagradzany (nie za BYCIE piłkarzem) i zdobywa tytuły będąc dumny że jest Polakiem i my możemy być dumni z niego. Jeżeli czyta to jakikolwiek znajomy Sebastiana Kawy to proszę przekazać jest nas trochę ludzi, którzy wierzą że jest miejsce dla sportów dla koneserów i pasjonatów a pieniądze też się jakoś znajdą. Proszę się nie poddawać.

niedziela, 11 sierpnia 2013

świat w szlafroku

Uwielbiam takie poranki. Jest mgła, rosa i świat jeszcze śpi. Nawet psy sąsiadów jeszcze śpią tylko ja wstałam i moje koty przeciągają się leniwie. Robię kubek herbaty i siadam na progu i mogę tak siedzieć i nurzać się w tej mgle aż świat nie wstanie. Ale teraz mam cały świat na własność. Cichy spokojny i zapowiedź nowego dnia. I teraz do pierwszego telefonu, do pierwszego przejeżdżającego samochodu jest tylko moja cisza. Mam ochotę zdjąć pantofle i wejść stopami na zroszoną trawę, ale doskonale wiem że to by tylko zaburzyło ten idealny czas więc pochłaniam ten stan tylko oczami i węchem. Jest już po 10 sierpnia. Za miesiąc będzie już jesień...

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

glina w kuchni...

Glina mnie kocha. A może prześladuje. Już na studiach miałyśmy na pieńku bo miałam warunek z rzeźby. Potem uznałam że koniecznie trzeba złapać byka za rogi i zmierzyć się z glinianym demonem i zaczęłam czasem coś lepić. I tak się niemalże zaprzyjaźniłyśmy aż nie zdradziłam gliny z paperclayem... ale ja w zasadzie nie o tym. Bo rzeźbić nie mam gdzie a i "kiedy" też mi kiepsko wychodzi ale ostatnio glina upomniała się o mnie w kuchni.
W ramach braku chlebusia trzeba było jakoś zaradzić i coś narobić. Więc jako że musi być trochę wiejsko to upiekłam wczoraj chleb (z gotowej mąki i drożdży, żadnych tam zaczynów zakwasów i innych cudów i specyfików, halo halo to nie ja takie tam wygibasy) ale żeby nie było tak zwyczajnie to dodałam do środka suszone pomidory, czosnek, świeży rozmaryn i pietruszkę. I upiekłam w tagine.

Ściemniany chleb żytni "na skróty"

Kup mąkę na chleb żytni, zrób zgodnie z przepisem na opakowaniu (pomieszaj 0,5kg mąki, 350ml wody 20g drożdży albo 10g suchych, szczyptę soli i szczyptę cukru) dodaj byle czego co rośnie w ogródku i nadaje się do chleba (rozmaryn, pietruszka, czosnek, cebula) i tego co nie rośnie w ogródku (suszone pomidory, suszone śliwki, rodzynki albo żurawinę). Jak zacznie powoli rosnąć to drogi moje i oryginalnego przepisu się rozbiegają... moje brzmią namocz tagine w wodzie, jak trochę namoknie (mniej więcej tyle ile zajmuje wyszykowanie ciasta) wytrzyj i obsmaruj tłuszczem u wysyp wiórkami z otrąb jakichkolwiek. Z racji braku mojego zaufania do ciasta nasmarowałam też połowę pokrywy. Rozpłaszcz na dnie tagina swoją kulkę z ciasta żeby była bardziej płaska niż okrągła i trzeba żeby ciasto się zastanowiło nad rośnięciem jak się trochę ruszy to trzeba go wstawić do zimnego piekarnika i rozgrzać razem z tagine do 230 stopni. Jak już się piekarnik rozgrzeje to zaczynamy liczyć czas. 25minut czekania na pierwszy krok... potem zakręcamy piekarnik i delikatnie otwieramy drzwiczki żeby trochę ciepła uleciało żeby z tagine zdjąć pokrywę. Czapkę trzeba odłożyć do ostygnięcia ostrożnie - w końcu to ceramika i na dodatek gorąca ceramika co oznacza że można sobie tym zrobić poważną krzywdę. Ja odkładam na drewniane deski do krojenia, jakoś wydaje mi się że ta deska nie zrobi mojej pokrywie tagina krzywdy. Chleb po zdjęciu czapki jest biały. Taki niby wszystko z nim w porządku ale biały. Wsadzamy go do pieca z powrotem i znowu ustawiamy temperaturę na 230 stopni a czas na 15-20 minut. 
Po tym czasie chleb jest gotowy, więc zakręcamy kurki i uchylamy drzwiczki - bo przecież nie możemy robić szoku termicznego ceramice, wystarczy że mamy wyrzuty za czapkę od tagine. Więc jak już to największe ciepło uleci to zabieramy sam chleb i pukamy w dno. Kiedy stuka jak deska to znaczy że jest upieczony. Odstawimy żeby ostygł... A tagine? jak już ostygnie to wyjmujemy go z piekarnika i ręcznikiem papierowym ścieramy przypalone otręby z byle czego (no przecież te niewykorzystane już zdążyły się spalić w tej temperaturze), z pokrywki też i tagine uznajemy za umyty. A chleb? to kwestia gustu ale pasuje do gulaszu z cocotte. I do żółtego sera też...

książeczki...

Pomacałam. Obejrzałam. I nie przeszło mi.
Cierpię od kilku lat na taką przypadłość a w zasadzie przyległość - pożądam kindle. Pożądam pożądaniem dzikim ale nie ukrywajmy wtedy odzywa się moje drugie ja i puka się po łebku i mówi "chyba babo zgłupłaś wiesz ile to kosztuje?". Ostatnio jakoś znowu żyję unoszona falą żądzy posiadania... poszłam do jednego znajomego co podzwonił po swoich znajomych i okazało się że w jednym sklepie na półce leży nieużywany egzemplarz. Polazłam tam dzisiaj bo się nadarzyła okazja zajechać na ten koniec końców świata. Pan przy mnie rozbebeszył pudełko. Czarne. Otworzył i wyciągnął zabawkę. Och jej. Jest niby taka jak na obrazku. Ale waży. Tyle mniej więcej co cienka książka. Ma światełko powiększane literki, normalnie cuda na kiju. Popatrzyłam. Starałam się z całej siły żeby mu nie uślinić tego cuda. Podotykałam, pomacałam, och....
W ramach interesów wzajemnych zadzwoniłam dzisiaj do jednego mojego kolegi, który właśnie wrócił z urlopu. W ramach kurtuazji zapytałam jak się udał urlop, co robili, czy zadowolony, jako że było o rowerach to o prezentach na komunię i takie tam historie. Ja że jak te komunie przeniosą to się prezenty na tabletach nie skończą... I w tym momencie kolega mi mówi tak "a bo wiesz jak byłem nad tym morzem to tam był jeden facet co miał taką ramkę i on coś na tym czytał. Wiesz i ja tak chodziłem wkoło niego na spacer po plaży żeby mu pozaglądać przez ramię jak on to czyta. Wiesz to fajne jest..." no wiem. Niestety. Choram na to już od dawna. Zdradziłam koledze nawet tajemnicę, planuję że może przy okazji swoich urodzin wzbogacę się o taki gadżet... i co usłyszałam? "wiesz to ja poczekam aż Ty sobie kupisz to ja wtedy bym to bardzo chciał pomacać..." skąd ja to znam...

środa, 31 lipca 2013

Halo! czy można stąd zadzwonić na miasto? czyli paragraf 22 po nowemu...

Potrzebuję zadzwonić. Prosta sprawa zadzwonić do tesco żeby mi zmienili dane osobowe na mojej tescowej karcie. No w końcu gdzie tu problem? no problem jak zwykle tkwi w szczegółach. Zadzwonić mogę na darmową infolinię 800 i coś tam dalej. Chętnie bym zadzwoniła ale z komórki się nie da a z pracowego zablokowane. Byłam cwana i zaplanowałam że załatwię to na piśmie będąc w tesco wypełniłam druczek, uczynny pan ów druczek od razu zdeponował w odpowiednim koszu na śmieci (pewnikiem segregowane z opisem "makulatura"). Niemniej jednak ten pan chyba sobie oznaczył mnie jako klientka emocjonalnie niestabilna i przestał mi przysyłać boniki wogóle. Więc teraz poszukuję budki telefonicznej (które jak wiadomo od zaniku tpsy również zanikły) żeby zadzwonić bo się inaczej tego załatwić nie da. 
Szczęśliwie dane osobowe moje w banku po 6 latach udało mi się już zmienić aczkolwiek dla własnego dobrze pojętego zdrowia psychicznego nie sprawdzam czy juz bank tą zmianę poczynił czy tak jak tesco wziął moje dane osobwe i zdeponował w owym pudełku z opisem znamiennym.

wtorek, 30 lipca 2013

ogrodnie

Mam ogród paradny prawie niemalże nawet miejscami ogrodzony. Dzisiaj posypałam trawnik mój bardzo wybitnie mało paradny nawozem z rana jako że miało padać. Pochwaliłam się tym wyczynem mojej rodzicielce a ona na to dobrze zrobiłaś ale pamiętaj że po 15 sierpnia już się nie nawozi żeby rośliny zdążyły się przygotować do zimy. Kopara mię opadła i tak już pozostała w wiecznym zdziwieniu. Jak ona jest w stanie pojąc tyle porad ogrodowych naraz?!? ja z trudem zapamiętuję ze trzeba podlewać regularnie.
Niemniej jednak dumna z siebie jestem bo ponawoziłam i lało zamiast popalić mi moją świeżutką ledwozieloną trawkę co to wzeszła w czasie mojego urlopu i do faktu bycia windsorskim trawnikiem brakuje jej jeszcze jakichś stu lat uporczywej hodowli i koszenia co tydzień.

Niemniej jednak rozpiera mnie duma. Dzisiaj zerwałam pierwszego własnoręcznie uparcie uhodowanego ogórka! bo pomidorki już jem od jakiegoś czasu chociaż dzisiaj zerwałam jednego o średnicy imponującej 4mm. Co nie zmienia faktu że cały był czerwony i mówił ja jestem KOKTAJLOWY! nie niezły mi koktajlowy chyba że ma naśladować kawior...


A co u mojego kompostu? otóż dałam sobie siana z przerzucaniem tej śmierdzącej brei i postanowiłam być cwańsza. Wzięłam pręt stalowy. Panie kochany sąsiedzie moich rodziców sprzeniewierzyłam pański pręt stalowy bardzo potrzebny w trakcie prac okołodomowych do czynności niegodnej a mianowicie uczynienia dziur w kompoście. Mam nadzieje że mi Pan to wybaczy chociaż uczyniłam ten akt z premedytacją było to w głębokiej desperacji spowodowanej smrodem... Poprzekładałam skoszoną trawę gazetą darmową i tekturą falistą i kawałkami kory z ogródka i gałązkami i śmieciami z kuchni (w sensie biodegradowalnymi śmieciami nie jakimiś tam nie-eko o co to to nie) i uczyniłam dziury. A z dziur buchnęła para i ciepło. Więc domniemywam że gdzieś tam w czeluściach mojego kompostownika jest jednak zarodek kompostu i on robi się ciepły. Ewentualnie to zwłoki tego ptaszyska i myszy co to mi kocińscy nanieśli się rozkładają ale nie bądźmy tacy drobiazgowi... głęboko wierzę że to jednak zarodek mojego kompostu jest a nie popiół z dawno już zgaszonej kozy. Po kilku dniach smród ustał.W sensie na górze ustał smród a z dołu boje się otwierać. I tak sobie z tym onym moim kompostownikiem żyjemy w koegzystencji w sensie że ja go karmię darmozjada a on chwilami nie śmierdzi. Ale jak eko jest!

piątek, 26 lipca 2013

zobaczyć Neapol i umrzeć... ze smrodu

Ależ nie nie nie wcale nie trzeba tak daleko jechać! Wystarczy rozejrzeć sie po Polsce. Ustawa śmieciowa zapanowała. W zasadzie chaos śmieciowy zapanował. I teraz każda rozmowa towarzyska kręci się wokół tematu rzeki, tfu tematu śmieci... mnie niestety również nie ominęło...
Przypełzłam wczoraj do domu z pracy po pół dnia użerania z tematem śmieci mojej rodziny. Spoko luz oczywiście problemu nie udało sie ani rozwiązać ani scedować na kogoś innego więc z czaszką pulsującą migreną dotarłam w końcu do domu w nadziei na chwilę wolną od śmieci, rozmów o śmieciach, robotach budowlanych, dokumentach i innych sprawach poza pielęgnacją trawnika i wyrywaniem chwastów. Wysiadłam z wehikla i byłabym sie zabiła o worki z "plastikiem". Sąsiad mój cały w przeprosinach że zapomniał mi powiedzieć że w niedzielę w kościele mówili że tym razem segregowanych nie zabierają. Tylko co mnie obchodzi co w niedzielę z ambony mówili? a dla wierzących inaczej? albo rzadziej korzystających z usługi opieprzania z ambony lub korzystających w tym czasie z niedzielnej drzemki to gdzie jest wywieszka? taka tam zwana "zwyczajową informacją" bo ja to zwyczajowo wiem że prądu nie bedzie jak jest różowa wywieszka na słupie a gazu jak jest żółta. Wody i tak zazwyczaj nie ma więc nie ma co się kłopotać z jakąś kartką. Ale jak już dostałam harmonogram wywozu śmieci skojarzyłam że to akurat ten wielki dzień już nadszedł i dałam radę wynieść wory (4 wory z plastikami) na środek mojego chodniczka to czego oni se tego w cholerę nie wezmą? wzięli a i owszem mały czarny woreczek z tak zwanym odpadem po segregacji tyle że on był najmniejszy z wszystkich moich worków ze śmieciami!
Jako wredna i upierdliwa wyczytałam dzisiaj że mogę oddać śmieci na wysypisku za okazaniem dokumentu stwierdzającego że mieszkam w gminie tej właśnie w której mieszkam. Problem polega na tym że ja jestem zameldowana w innej gminie w tej tylko mieszkam to jaki to jest ten dokument którego nie posiadam a za wywóz płacę tylko nie odbierają? Znaczy mam zamiar płacić ale i tak nie odbierają. Wzięłam i po tej lekturze uczyniłam telefon do pani urzędowej. I wytknęłam błędy w harmonogramie, braki w informacji, wysokośc podatków, podatku na śmieci, braku pojemników i worków i kilka innych mniej lub bardziej chorych pomysłów radnych i co? i okazało się że jak nie chcę mieszkać ze śmieciami to mogę sobie je sama na wysypisko zawieźć bo gmina jest nieudolna i nawet nie potrafi harmonogramu napisać poprawnie. To na grzyba nam ta śmieciowa ustawa? po co mi zawracają głowę jakimś harmonogramem skoro mogli od razu podać adres na wysypisko na którym nie wiem czy uda mi się cokolwiek załatwić bo nie mam odpowiedniego dokumentu?
Więc opłata od śmieci jest powiązana z opłatą za wodę (czyli promocja brudasów na całego) ścieki są również powiązane z opłatą za wodę (co zrozumiałe) problemy tylko na tym polega że jakoś tak sie stało że woda w zasadzie jest ale jakoby jej nie było bo w godzinach szczytu ma zaniki na ciśnieniu czyli akurat u mnie na piętrze bo przecież tu właśnie mam łazienkę a tak sie złożyło że jestem w najwyższym punkcie całej instalacji. A wody w studni nie ma bo sąsiedzi wypili a w zasadzie wychlaptali ale to juz temat na zupełnie inną historię....

poniedziałek, 22 lipca 2013

no i jest chłopczyk.

Miała być dziewczynka. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały że będzie dziewczynka. Zmieniono prawo na korzyść dziewczynki. I co? i jest chłopczyk. Dziecko urodzone w pełnię księżyca. Jeżeli o mnie chodzi to super - pierwsza dobra wiadomość od wielu dni. Powodzenia dla rodziców :)

a trup ściele sie gęsto czyli odrobina zemsty po latach...

Obok mojego tyciego domku na wsi jest inny niewiele większy domek. Jakiś czas temu mieszkał tam człowiek, którego główną rozrywką było zaśmiecanie terenu, w którym teraz ja niepodzielnie króluję. Wrzucał baterie (sic!), zapalniczki, kapsle z piwa i wódki, złom, a nade wszystko szkło. Tony szkła. Chodzę i zbieram szkło w ogrodzie, po każdym deszczu wychodzi go więcej i więcej a ja zbieram, cierpliwie, czasem dla rozrywki utyskując na idiotę głośno i wyraźnie żeby wszyscy słyszeli. Z racji faktu że człowiek ów nie żyje poutyskiwać sobie mogę, robię to i zamierzam nie poprzestawać na tym co już się światu poskarżyłam. Rozpoczęłam też swoją małą wendettę. 
Mam koty. Łowne. Jak się okazało kotek ślicznotek poza wylegiwaniem się na progu i byciem oczkiem w głowie pańci jest jeszcze bezlitosnym mordercą myszy, nornic i kretów, które dopada w ciemnościach na mojej działce. Tą metodą uratował mi głoga przed niechybną śmiercią z pożarcia i zapewne jeszcze kilka innych rzeczy również, siejąc śmierć i spustoszenie w gryzoniowych szeregach. Przynosi mi mysie prezenty do saloniku, czasem do kuchni, do łazienki a nawet zdarza się że do sypialni. Ruda panna przynosi tylko ptactwo albo bawi się już upolowanymi przez czarnotę ofiarami, dobijając je czasem lub po prostu bezczeszcząc zwłoki. Zwłoki są mi jednak szalenie potrzebne do zemsty. W domu po owym panu nikt nie mieszka. Dom został wystawiony na sprzedaż i tak tkwi w tym stanie od kilku lat. Trawnik zdążył się stać paskudnym zielskiem i zarosnąć chwastami po pas. No i jestem ja. I w odwecie za to całe szkło, baterie i zapalniczki sieję mysie trupy. Wrzucam je tam hurtem. Wszystkie moje kocie prezenty. Za każdą zapalniczkę, baterię i kawałek szkła jedna mysz bezlitośnie zamordowana w wojnie gatunków.

piątek, 19 lipca 2013

slow food

Eksperymentuję. Okazało się że idea slow life musi jakiś czas poczekać bo mam jakieś poumawiane spotkania na jutro i nici z mojego jutrzejszego pieczenia chleba. Tylko odkryłam niejaki problem skoro jutro nie będę mogła upiec chleba to przecież zejdę z głodu bo nie będę miała chleba wcale. Nie żeby to w moim jednoosobowym gospodarstwie domowym była jakaś rzadkość o co to to nie - bez przesady, chleba to tutaj zazwyczaj nie ma. Ale jak już mieszkam na tej wsi, jem ser i jajka z gospodarstwa, pomidory z ogródka, mój ogórek jest wielkości małego palca mojej lewej ręki a własnej produkcji jogurtu chwilowo nie jem bo mi coś nerka nawalała. Mam zioła w doniczce i pietruszkę też. To w sumie upieczenie chleba jest tylko następstwem debaty o segregacji śmieci odbytej przy winie z winnicy z prywatnego importu... 
Mój eksperyment na dzisiaj - chleb na maślance - wariacja na temat przepisu "klasycznego" z wypiekacza do chleba zelmera - dopiero jest w piekarniku recenzja bezie dopiero jak spróbuję. 
375ml maślanki, łyżeczka cukru, łyżeczka soli, 0,5kg mąki (ja użyłam żytnią a jak się skończyła to pszenną) około 2g drożdży takich nie w proszku bo nawet nie wiem gdzie proszkowane kupić tylko w kostce. Dodałam jeszcze od siebie płatki lniane (w sensie potłuczone siemię lniane które M je na śniadanie do mleka)
Wymieszałam to wszystko i od razu przyznaje że mąki to żeby jakieś sensowne ciasto z tego wyszło to dosypałam chyba prawie drugie tyle co w przepisie więc wnioskuję że maślanki nie trzeba tam tyle dawać. Po godzinie "rośnięcia" - z racji tego że drożdży nie rozmieszałam w maślance to trwało to i trwało zanim drożdże postanowiły się obudzić do jakiejkolwiek pracy - wsadziłam do piekarnika na 230stopni na 42 minuty i co 10 minut zmniejszam temperaturę o 10 stopni (bo wyczytałam w blogu o chlebie że tak się robi oczywiście pominęłam inne czary i zaklęcia temu towarzyszące). I czekam. 

A no i pominę oczywiście fakt że brytfanka do tego celu miała napisane że nie używać w temperaturze wyższej niż 200 stopni bo jakiś idiota napisał to na odwrocie tej kartki z opisem produktu. Przecież kupiłabym inną gdybym wiedziała. Chyba była jakaś inna w podobnym rozmiarze w tym sklepie.

Wyciągnęłam ten cud z piekarnika (o historii wyciągania chleba z blachy pisać nie będę w każdym razie w większości skórka się trzyma...) Zapach - istna reklama życia na wsi, wygląd też. Smak pierwszej jeszcze gorącej piętki - wiejska piekarnia z epoki wczesnej podstawówki. Stanowczo za dużo maślanki - czuć lekko kwaskowaty smak ale w normie w porównaniu ze sklepowymi cudami. Ogólnie mi pasuje, ciekawe tylko kiedy się zestarzeje. Tak wiec powoli staję się prawdziwą wiejską eksperymentatorką. Aż sama jestem zafascynowana :)


sielsko wiejsko

W ramach tego że urlopowe wojaże to tak średnio się udały staram sie teraz jakoś zrekompensować sobie, mojemu ogrodowi i kotom przy okazji ten czas i dość sporo sie kręcę po ogrodzie i po kuchni. Już prawie udało mi się na nowo okiełznać mój chwastownik szumnie zwany trawnikiem i względnie opanować smród kompostownika przez dziabanie go prętem stalowym, wietrzenie, napowietrzanie, mieszanie, przerzucanie i dodawanie. A tu nowy temat sie pojawił. Chleb. Najlepiej bardzo dobry, najlepiej bardzo zdrowy i najlepiej niezbyt czasochłonny. A to wszystko przez mojego sąsiada, który przez swoją szkocką rodzine został uszczęśliwiony maszynką do chleba. Ponoć od tamtej pory chleba jeszcze nie kupował bo jakoś mu przestało smakować. Pozazdrościłam mu i stwierdziłam że jak sąsiad umie to może ja też spróbuję bo w sumie dlaczego nie? coprawda bez maszyny, bo przecież maszynę zawsze można dokupić, tak tylko w formie eksperymentu. I może jutro uczynię taki cud. Ale dzisiaj jeszcze to co już opanowałam - koszenie.

środa, 17 lipca 2013

green fingers?!?

Postanowiłam dzisiaj pójść ogrodować. Zebrałam się w sobie i poszłam. Ale najpierw mój śmierdzący kompostownik... Postanowiłam zmierzyć się z nim najpierw. Oczywiście dziura którą wygrzebałam wczoraj tylko trochę się zmniejszyła ale nic nie spadło tylko wisi w tym kompostowniku przylepione do ściany w postaci śmierdzącego gluta... Widłami chciałam nabrać i wyciągnąć coś żeby to przemieszać i co? i zapomnij głupia babo nic nie chce wyłazić. Więc wziełam pręta stalowego i poczyniłam w moich odpadkach dziury. I poszedł dym. Ciepły dym. I nic już z tego nie rozumiem. Czy to możliwe że środek sie kompostuje a boczki zostaja w formie zgniłego śmierdzącego gluta?
Generalnie moje dzisiejsze koszenie skończyło się u moich sąsiadów na winie a potem oblałam sie wodą która nazbierała mi się na plandece a w pijackiej fantazji postanowiłam ją stamtąd usunąć... a trawa jak rosła i miała sie świetnie tak nadal nie jest skoszona...
Czy nowa ustawa śmieciowa przewiduje że gmina da mi kubeł na śmieci? bardzo jestem tego ciekawa... bo nie dali.

uciekające dżdżownice

W końcu wczoraj dotarłam do mojego ogrodu. Depresja chwastowa dopadła mnie już po powrocie z urlopu ale lało i nie dało sie tego skosić wszystkiego rękami M więc wczoraj musiałam podkasać rękawki i zabrać się za robotę. Ale od początku.
Poniedziałek
Potrzebny mi był kompost. Najlepiej na gwałt ale jesze lepiej pod kwiatki więc poszłam do mojego kompostownika, otworzyłam drzwiczki i NATYCHMIAST ZAMKNĘŁAM. Przeraziło mnie totalnie. O matko! zapach zgnilizny i widok obślizgłej zielonej mazi prześladował mnie jeszcze jakiś czas ale przecież ze wsi jestem i nie ma bata żeby kompostownik mną rządził.
Wtorek
Przeprowadziłam drobny research. Koniecznie trzeba tą zgniliznę przerzucić. Ale jak kiedy zgniła maziaja wcale zapewne na to ochoty nie ma a poza tym trzeba trawę kosić więc tylko dołożę tego co jest wrogiem najlepszych chęci - świeżutkiej okoszonej trawy. Zaopatrzyłam się w gazety i po przyjściu do domu elegancko na moim koncertowym śmietniczku ułożyłam tekturę skoszoną trawę, gazetkę i otworzyłam drzwiczki... Udało mi się troche wyciągnąć widłami trochę łopatką a troche nadal nie wiem czy to coś ze środka (breja z liści i czegoś co według mnie łudząco przypomina popiół z kozy) to jednak jest zaczątek kompostu czy raczej breja z kompletnie nieprzetworzonych liści z lipy z zeszłego roku i popiołu? Kuchennych odpadów jakoś się nie dopatrzyłam co uważam za niejaki sukces, chociaż gdzieniegdzie jakaś na oko skorupka z jajka przeglądała.
Ale gdzie są moje dżdżownice które tak pracowicie od wiosny wrzucałam do kompostownika? uciekły? co sie z nimi stało? przecież ja ich tam nawrzucałam gdzieś około sporo a w tej śmierdzącej maziai ich wcale nie ma. Nawet trupków. I tak sie zastanawiam teraz co zrobić. Wyciągnęłam troche z dołu ale ta mazia wcale nie chce spadać na dół i tylko tak wisi w środku tego pojemnika i se jest. Podziabałam widłami trochę do środka i niezbyt przekonana do celowości mojej pracy udałam się jednak do plewienia. To dokładnie wiem na czym polega. A moja "rabatka" kwitnąca (od wczoraj) została pochwalona przez jakąś kompletnie obcą sąsiadkę. Niech chwali, niech chwali póki sarny nie przyjdą i nie zją.
Straty na wczoraj - hortensja bukietowa pink coś tam. Skosiłam geomatę razem z hortensją, w ziemi zostały tylko korzenie a łodygi i kwiaty są w wazoniku. Czy łodygi sie ukorzenią? w zasadzie to hortensje się szczepi a jak sie nie zaszczepi to co z tego wyniknie?
A w BBC pisali że ci co maja green fingers to nie mają depresji. Chyba ci co im wszystko rośnie :)

wtorek, 16 lipca 2013

wakacje

Pojechaliśmy na wakacje. Z M. Po raz pierwszy wzięliśmy się i zamówiliśmy sobie wakacje z biura podróży o dość przyzwoitej marce. I udało nam się wrócić. Hurra.
I pomijając wojnę w Turcji bo akurat nas ona zupełnie ominęła, ramadan (który w Turcji jest jakąś wielką ściemą albo wszędzie jest wielką ściemą tylko w mediach wygląda jak jakaś narodowa obsesja na tle niejedzenia) i upały to gdyby nie widoki i trochę innego powietrza to naprawdę nie mam pojęcia po co myśmy sie tam pchali zamiast zagrzebać się spokojnie na jakimś irlandzkim zadupiu i patrzeć w chmury.
Ale zrozumiałam dlaczego w niektórych krajach mówią że gwałty to jest wina kobiet. Naprawdę sądziłam że nigdy tego nie zrozumiem ale zrozumiałam. Naszą wycieczkę po skądinąd arabskim kraju pilotowała kobieta w krótkiej kiecy i bez stanika. Biorąc pod uwagę fakt że był to kraj w którym znakomita częśc kobiet chodzi dość solidnie pozakrywana (albo w 40 stopniowym upale w płaszczu i chustce na głowie) to tym panom rzeczywiście moze sie cokolwiek pomylić kiedy widzą kobietę z falującym biustem pod filuterną krótką sukienką. I czasem mam ochotę powiedzieć coś na temat ubierania się stosownie do okazji ale mam świadomość że to kompletnie bez sensu bo zawsze będą osoby które będą się na siłę starały udowadniać że rzeczywistość jest inna niż się innym wydaje. Nawet za cenę własnego bezpieczeństwa...

przegląd prasy

W Egipcie wojna, w Turcji wojna, w Kanadzie rozbił sie samolot, w Paryżu pociąg, w Rosji w zderzeniu ciężarówki z autobusem zginęło dużo ludzi, w Grecji strajk, Snowden poprosił o azyl w Rosji, na Ukrainie rozwalili prezydentowi jajko na garniturze Izrael i kraje arabskie sie wielce gniewają że sejm przegłosował żeby nie podżynać zwierzętom gardeł na żywca (w XXI wieku), w Iraku bomby, w Belfaście koktajle Mołotowa... rzygam tym. Nie mogę. Nie akceptuję. Mam dość. Wypisuję się. Szukam dobrych wiadomości. Czekam na royal baby. W końcu takie royal baby to zjawisko rzadsze niż zaćmienie słońca. Czytam że osoby które zajmują się ogrodowaniem mają mniejsze szanse na depresje. Zastanawiam sie czy 24 godziny na dobę ogrodowania jest w stanie zneutralizować ten napływ złych emocji bombardujących mnie zewsząd. Sadzę kwiatki w deszczu, plewię i czekam na dzień kiedy będę mogła po raz pierwszy okosić moją świeżą trawkę żeby było "ładnie" a przynajmniej nie niechlujnie.
Czy ktoś wie gdzie kupić żeniszek? najlepiej za rozsądną cenę. Czy jest jeszcze jakiś inny mały niebieski kwiatek który nada sie do mojego ogrodu?

poniedziałek, 24 czerwca 2013

czy bankami kierują kosmici?

Jejuśku bank do mnie napisał! po tym jak wojowałam z nimi o kartę bez pay passa co mi się nie udało bo przecież bank ma dokładnie w dupie co ja klientka od niego chcę i robi ze mnie króliczka doświadczalnego. Napisali mi wtedy że mogę sobie tą usługę wyłączyć, ale oni w pakiecie wyłączą mi możliwość płatności w niektórych miejscach (tam gdzie nie sklep nie łączy sie z bankiem w trakcie płacenia).
Jestem dinozaurem epoki bankowości. Wypisałam się z pko po tym jak złodzieje wystawili mi kartę o którą nie wnioskowałam i kazali za nią na dodatek zapłacić. Poszłam do innego banku - internetowego. Nawiasem mówiąc dość fascynującego w swoich działaniach. Ostatnio napisali do mnie ważną wiadomość - zmień danw swojego dowodu osobistego. Fakt - to są dane tej zielonej książeczki, a ja mam plastik już od 2007 roku i należałoby zmienic te dane. Pech chciał że sobie zapomniałam hasła na infolinię więc do nich nie zadzwonię poza tym z komórki sie na te ich zielone, czerwone czy inne numery zadzwonić nie da a jak się da to sorry nie za moją kasę "jeżeli chcesz zadzwonić do kibla wybierz 3, jeżeli chcesz zadzwonić do pomieszczenia na szczotki wybierz 4..." nie mam ochoty rozmawiać z piętnastoma konsultantami, z którymi i tak nic nie załatwię poza tym mnie wkurzą a przecież ja chora na nerwy jestem. Tak czy inaczek kliknęłam gdzie te dane sobie mam niby zmienić i co? "nie możesz wykonać tej czynności bo nie masz haseł smsowych" no i co z tego że nie mam? to jest moja sprawa co ja mam a co nie mam może nie mam telefonu komórkowego? czy jest jakiś ustawowy obowiązek posiadania telefonu komórkowego? mam takie papierowe hasła i wystarczy. No ale okazuje się że jednak nie. No to skoro oni wiedzą że nie mogę tej danej zmienić to po co mnie o to wzywają? pesel mi się nie zmienił. Może niech sobie mnie zapiszą po peselu skończą sie ich wszystkie problemy albo jeszcze lepiej po NIPie ale pech chciał że tego też nie pamiętam. 
Mam wrażenie że tu jakiś paragraf 22 wchodzi w grę. Chcę ale nie mogę a muszę bo bank mnie wzywea o to już kolejny raz... i dla własnego bezpieczeństwa powinnam. Ale bank nie chce bo ma mnie w dupie.

piątek, 21 czerwca 2013

siódme poty...

Wszystko się poci. Ja się pocę, koty sie pocą i psie łapy a nawet mój dom się poci. I nic by nie było bo ja jakoś to zniosę koty też ale poci mi sie piwnica niemożebnie i pojawia sie w niej zielony nalot pleśni a w moim małym wucetku ściana się poci i leje się z niej woda na podłogę... A ja chodze ze szmatką i wycieram. Bo mokro. I co z tego że woda czysta kiedy lepiej żeby się nic nie pociło. A ja wietrzę i jest jeszcze gorzej. 
A poza tym mam już zalążki mojego tyciego ogródeczka. Krzaczki w alejce posadzone i zrobią taki mały żywopłotek na wprost wyjścia do ogrodu a na osi widokowej rośnie głóg. Wybieraliśmy i przebieraliśmy bo ja w moim niezdecydowaniu nie umiałam kompletnie czegokolwiek dopasować do tego miejsca żeby nie było za małe, za duże, ozdobne ale najlepiej na koniec lata a nie wiosną bo przecież zasadzę tam kiedyś moje japońskie wiśnie... i oświeciło mnie. Trzeba wybrać coś co będzie z tego świata, z którego przyjedzie M. I padło na głóg. I już rośnie. W tych niemożebnych upałach podlewanie zżera mi znaczna część dnia ale siadam na progu i wiem że warto. Jeżeli całość wyjdzie zgodnie z planem to ten ogród będzie niesamowity.
Gorzej że mrówki wymyśliły że w zasadzie to świetny pomysł te krzaczki bo one sobie tam zrobią kolonie mszyc i już musiałam pryskać. Czy ktoś zna jakąś domową metodę na wypędzenie mrówek? tych leśnych również.

wtorek, 11 czerwca 2013

Szparagowi goście...

W zeszłym tygodniu odwiedzili mnie znajomi. Wszyscy jesteśmy na podobnym etapie ruiny budowlanej więc się odwiedzamy i podglądamy cichaczem swoje budowy i ogrody. Zaplanowałam menu szparagowe w środku szparagowego sezonu, miałam akuratnio cieniutko z czasem bo przecież zapowiedzieli sie jak zwykle moi goście w ostatniej chwili. Ale niektórym wolno zapowiadać sie w ostatniej chwili. Więc poleciałam do sklepu na zakupy "gościowe". Zaplanowałam tartę szparagową topiony camembert z bagietką ziołową, przekąski szparagowe i górę sałaty.... Wpadam do sklepu oczywiście spóźniona ale z listą odhaczyłam wszystko a tu szparagów niet. Napadła mię lekka panika, bo przecież czasu na latanie po sklepach nie mam żeby szparagów szukać. Ale po odwiedzeniu wszystkich sklepów po drodze i ułożeniu menu awaryjnego udało mi sie znaleźć białe cieniutkie szparagi z wyglądu młode i dość nieżylaste. Po konsultacjach z moją siostrą ugotowałam jedną sztukę szparaga - a ten gorzki. Niemalże sie rozpłakałam. Ale na całe szczęście internet podaje co z takimi niespodziankami poradzić więc sól, cukier, sok z cytryny i szparagi się nadały
Więc tarta szparagowa:
1 ciasto na pizzę w rolce podpiec 8 minut w piekarniku
wrzucić na to szparagów (lepsze byłyby zielone ale jak się nie ma co sie lubi to sie lubi co się ma i nie narzekać) pokrojonych na kawałki (białe przed wstępnym gotowaniem należy obrać)
zalać masą z:
2 jajek
1/2 szklanki mleka
dużo grana padano (w oryginalnym przepisie był żółty ser ale zrobiłam po swojemu)
to wszystko wymieszać i popieprzyć (ja nie soliłam bo grana jest słona)
ja jeszcze dorzuciłam szynkę pseudoparmeńską.
I piec 21 minut (te 21minut pieczenia to mnie prześladuje więc niech tak juz zostanie)

a do tego:
camembert w drewnianym pudełku z żurawiną do mięsa i podawany z bagietką ziołową do wypiekania
butelka białego półwytrawnego wina
sałata z byle czego (u mnie była waleriana i rucola, pomidory, rzodkiewka oliwa z oliwek i ocet balsamiczny)
trochę dobrego humoru i dobre towarzystwo a w efekcie można uzyskać kaca i stan niewyspania na drugi dzień, uznanie koleżanki i oddać własny przepis na tartę.

Czego w końcu nie zrobiłam?
szparagowych przekąsek na cieście francuskim ale zrobiłam je już kilka dni później z zielonych szparagów, które ukłądamy na cieście francuskim, trochę czosnku w plasterkach, pomidorki koktajlowe, skórka z cytryny całość pokropić sokiem z cytryny i oliwą i upiec. Czasu i temperatury nie pamiętam ale to na każdym cieście jest napisane.