środa, 31 października 2012

15 minut do stołu

Jamie znowu wydał książkę hurraaa! M sie śmieje że z nią śpię. To prawda jest, nie ukrywam, ale przynajmniej wiem od czego tyję...
Jestem trochę w szoku. Przejrzałam pobieżnie rozdział "kurczakowy" i jest wszystko na ostro. Kolejny jest rozdział "wołowy". Brzmi świetnie. Wszystko brzmi świetnie. Tylko troszkę się załamałam bo tu sie połowy tego co w tych przepisach jest powypisywane kupić nie da. Na przykład taka sałata rzymska, co to w ogóle jest?
Rozmawiałam dzisiaj w pracy z A. Powiedziałam jej o tym nowym nabytku a ona do mnie "przynieś to ja chociaż pooglądam obrazki...." niezła jest, ja zazwyczaj zaczynam od czytania składników a potem ewentualnie spoglądam z rozrzewnieniem... 
No bo cóż nie ma że boli, znowu musimy wrócić z M do tradycji gotowania, przecież moja tak doskonale zapowiadająca się kariera w Cordon Bleu nie może zostać tak porzucona przez zwykłe lenistwo. Niedługo zostanę mistrzynią wszelkich ziemniaczanych zapiekanek. Chyba. Pod jednym warunkiem... że uda mi się dopiec te ziemniaki. W domu już mi się czasem udawało.
Tymczasem zima trochę się rozluźnia a ja zaczynam czuć w prawym migdałku że idzie jesień i pora na tradycyjny ból gardła. Więc dzisiaj będzie na leczniczo. Tost z czosnkiem i serem. I pietruszką. Bo pietruszka zawiera dużo witaminy C.

galopująca ślepota...

Czasem słucham opowieści jednej mojej koleżanki o rodzinie jej chłopaka. Chodzą ze sobą od czterech lat, chociaż nawet trudno to tak nazwać, bo oni się spotykają od czterech lat. Koleżanka nawet chciała już z owym panem zamieszkać ale on jakoś nie reflektował bo "rodzicom by było przykro". No w końcu po czterech latach oprowadzania się wzajemnie po mieście, spędzania wspólnie urlopów, godzin spędzonych razem chyba mogła sobie coś takiego domniemać. Ale jak widać błąd. Wróć. Nie nie nie nic z tych rzeczy... Ostatnio kolega koleżanki poszedł do fryzjera i po powrocie do domu dowiedział się od własnego ojca jakiś komentarz odnośnie fryzury.
Kopara mię opadła bo owa "para" jest po trzydziestce, ona po trzydziestce, on dla odmiany również. Ona mieszka z rodzicami bo przy tej pensji kosmicznej trudno jej samej coś wynająć, a on dla odmiany mieszka z rodzicami bo przecież nie może im zrobić przykrości... ona ma ciśnienie na dziecko. On nie ma żadnego ciśnienia, ani podciśnienia ani nadciśnienia ani nawet jaj też nie ma. Chyba że po prostu nie jest zainteresowany opcją wspólnego mieszkania.
Koleżanka ma sporą wadę wzroku. Ale nie wydaje mi sie że to ma coś do rzeczy. Bo nawet ślepy by już zauważył że szkoda jej czasu na takiego maminsynka. Rozumiem kwestie "bogatej rodziny" chociaż nie popieram, jakiegoś pozornego "prestiżu" ale bez przesady, za kilka lat oni odejdą do lamusa, synek nic w życiu nie osiągnął ani się na to nie zanosi a ona co? będzie żyć złudzeniami o pozornej wspaniałości tej relacji? nadal u rodziców w bloku?
Kiedyś dawno temu już jej Maire powiedziała "niech pani ucieka bo z tego nic dobrego nie będzie" a ja mam ochotę jej powiedzieć "spieprzaj stamtąd" za każdym razem kiedy słyszę te historyjki. Bo szkoda czasu. Że niby miłość jest ślepa. Ale zegar nieubłagany.

wtorek, 30 października 2012

I'm back...

Wróciłam. Przez śniegi i zawieruchę wróciłam do codzienności. Nie mogę powiedzieć żeby mi sie to podobało ale powroty miewają swoje momenty. Na przykład dzisiaj udało mi się popchnąć do przodu kilka drobnych sprawek domowych. Znalazłam super lampę z jednego brytyjskiego sklepu na "a" tylko nie wiem jeszcze jak sobie ją dostarczyć pod własne drzwi, ale to kwestia czasu myślę. Finalnie wymieniłam te nieszczęsne panele i mam nadzieję że mój nowy dom zdobędzie już resztę podłogi i będę mogła już tam posprzątać a nie tylko połowicznie. Chwilowo mam tam też zamontowany pożyczony kominek bo przecież nie mam ogrzewania. No cóż kominek więcej daje wrażenia niż ciepła, ale czego się można spodziewać po paleniu w nim przez pół godziny codziennie. Ale powoli powoli wszystko zmierza ku finałowi. Przynajmniej żyję w takim głębokim przeświadczeniu. W końcu zrezygnowałam już z internetu w miejscu w którym teraz mieszkam, czyli muszę się przenieść bo innej szansy nie ma :)

A na wyjeździe było jak zawsze. Szkocja mnie kocha. Zawsze wtedy kiedy jestem jest łaskawa i oszczędna w deszcz. I bardzo dobrze bo nie przepadam za deszczem, szczególnie za zimnym deszczem nie przepadam. Ale wróciłam. A tu śnieg. Okazało się że jednak pilot nie pomylił lotnisk. Więc witam się. Bo jestem.

poniedziałek, 22 października 2012

rachunek sumienia

Czytam felietony. W zasadzie to czytam felietony dwóch autorów Piotra Czerwińskiego, który nadaje z Dublina i Jamiego Stokesa, który dla odmiany nadaje z Polski. Wpadł mi w ręce artykuł tego pierwszego o tym za co lubi Irlandię. Mieszkając tam już od siedmiu lat musi to chyba rzeczywiście lubić skoro nadal z takim luzem i dystansem pisze swoje felietony i niezmiennie mnie one bawią. Ale dzisiaj mnie zmusiło do refleksji, bo jak wiadomo nie od dzisiaj jestem gdzieś na rozstajach dróg między decyzją co zrobić ze swoim życiem, bo niestety jedna decyzja jest podjęta - zrobić cokolwiek trzeba bo niestety nie stać mnie na wspieranie państwa swoją pracą za zasiłek który na pierwszego nazywają poborami. Wczoraj miałyśmy na ten temat rozmowę z K. że w zasadzie mój pracodawca zrobiłby mi największą krzywdę gdyby mnie nie zwolnił.

Za co lubię mieszkać w Polsce?
Za najlepsze Włoskie knajpy poza Italią.
Za to że znam to polskie nasze lokalne bagienko i wiem jak rozmawiać z ludźmi. I za to że jeszcze mnie to śmieszy.
Za to że bez względu na to kiedy włączę wiadomości w telewizji od dwudziestu lat stale i wciąż podają to samo, aktorzy też rzadko się zmieniają. I mogę tego śmiało nie włączać. 
Za pewien stabilny stan nieposiadania.
Za to że od czasu do czasu lubię zjeść polską kuchnię a tu mamy dobrą, czasem można od matki jakiejś koleżanki dostać prawdziwą szynkę albo za pół wypłaty kupić dobrą kiełbasę od dziadka znajomego znajomego.

Gorzej z tym że jeżeli zacznę wymieniać rzeczy za które Polski nie lubię to mogę nie skończyć nigdy tej wyliczanki... a jaka ma być decyzja?

W sobotę byłam u babci. Lekko mi sie emocji z serca wylało odnośnie obecnej sytuacji trudnej do zniesienia, napięcia nerwowego zwiazanego z pracą. A babcia co na to? a nie martw sie dziecko najwyżej wyjedziesz, przecież masz tyle możliwości...

piątek, 19 października 2012

Niemeyer i inni

Napisali dzisiaj że Niemeyer jest w szpitalu. Człowiek legenda. Ma 104 lata i świetnie sie trzyma. Szczerze uwielbiam jego twórczość, chciałabym mieć tyle odwagi żeby tak projektować i tak bogatych klientów żeby za to płacili. Dzwonił przed chwilą do mnie kolega że są już pierwsze wyniki przetargów na projekty do których chciał się zgłosić. Darowaliśmy sobie. To jest żenujące. Za projekt niby elewacji z uzgodnieniami konserwatorskimi, badaniami stratygraficznymi zaśpiewali sobie taką kwotę że samych badań sie za to opłacić nie da a co dopiero projekt. Zagryzam zęby i mruczę do siebie pierwsze zdanie z podręcznika dla świeżo upieczonych architektów "usługa architekta nie jest przeznaczona dla osób biednych". Można a i owszem pójść komuś na rękę ale nie róbmy sobie jaj z pogrzebu i nie zamieniajmy sie w żebraków. Powiedziałam NIE. Kolega również. Bo niestety za takie kwoty to na paliwo nie zarobimy a za projekt kto zapłaci?

czwartek, 18 października 2012

jak mały Kazio wyobraża sobie świat...

Czasami w dobie absurdu myslę że tak właśnie powinien sie nazywać ten blog. Śmiejemy się i żartujemy z codzienności, z basenu na stadionie narodowym, z zimnego Lecha pod Wawelem i innych takich kawałków ale w zasadzie to zdroworozsądkowo wypadałoby płakać i to poważnie.
Kupiłam panele. Po rozpakowaniu okazało się że mają wadę najprawdopodobniej fabryczną bo ponad 1/3 było uszkodzonych. Zgłosiłam reklamację. Po ponad tygodniu (a nie jest tajemnicą że przestępuję z nogi na nogę żeby się już przeprowadzić) napisano mi maila że oni nie uwgzlędniają mojej reklamacji ale mogą wykonać "gest handlowy" i pozwalają mi zwrócić te panele a oni oddadzą mi pieniądze. Więc a i owszem chętnie przystałam na ten "gest handlowy" i jednocześnie zamówiłam w tym samym sklepie u tej samej pani dokładnie takie same panele. Tylko tym razem z odbiorem osobistym. Będzie mnie to kosztowało wycieczkę do miasta S. żeby zwrócić te "moje" panele i z tego samiusieńkiego magazynu pobrać inne, to nic, że w załozeniu takie same. Jeden z moich kolegów z pracy znając moje perypetie powiedział mi z uśmiechem a oni zrobią kółeczko i będą próbowali Ci wcisnąć te same panele, które im przywieziesz. Lekko się zdziwił jak mu powiedziałam wiesz wtedy ich nie odbiorę bo są uszkodzone, pewnie jakaś wada fabryczna. Jednego nie rozumiem co im szkodziło wziąć te moje panele w cholerę i dać mi nowe normalną reklamacją albo wymianą towaru? te 129 złotych zapłaty za kuriera ich rozbolało?

środa, 17 października 2012

nie ma to jak babskie gadanie...

Dzwoniła K. Uwielbiam ją jednak, potrafi mnie swoim dystansem do siebie i do świata rozbawić do łez. Jak ją słucham to wydaje mi się że jest obok i wydychuje ten dym z wiśniowego skręta gdzieś obok mojej głowy. A słowa same płyną. Tęsknię za nią tutaj. Kiedy można było wsiąść do samochodu i pojechać te kilkanaście kilometrów i zjeść coś kryzysowego, wygadać się i pośmiać. Ukradkiem karmić psa pod stołem. Rozmawiałyśmy o pracy, o jej stracie, o stabilności. O tym jak sobie radzimy w jak podobnej sytuacji naraz obie jesteśmy. Taka mi się przypomina piosenka pt. "czekając na wyrok". Ale jakoś jest raźniej tak razem się wspierać, być w podobnej sytuacji. W identycznych realiach.

wtorek, 16 października 2012

blady strach

Co chwilę dochodzą mnie wieści o jakiejś kontroli, o jakimś problemie o jakichś zwolnieniach. Mam tego szczerze dość. Jest kryzys. Wszyscy jedziemy na jednym wózku. A problemów się tyle mnoży jakbyśmy mieli conajmniej środek sezonu budowlanego i inwestorzy by się pchali drzwiami i oknami i stać by nas było na przetrzymanie tego czy tamtego na "gorsze czasy". Nie podoba mi sie to wcale.

poniedziałek, 15 października 2012

konsumpcjonizm...

Jak byłam mała chodziłam z rodzicami do sklepu po buty. Kochałam chodzić po buty. Moja mama była cwana i zazwyczaj robiła takie zakupy sama, biorąc tylko taki patyczek... ale tata zabierał mnie po buty jak kogoś dorosłego sadzał wsadzał mi buta na stopę kazał wstać i pytał gdzie mam duży palec u stopy. Jak buty były miękkie to było widać palec ale jak nie były to tata cisnął tak długo w czubek buta kciukiem aż się duży palec znalazł... potem trzeba było trochę pochodzić i stwierdzić czy buty nie cisną w jakichś nieprzewidzianych miejscach. A potem zabieraliśmy te cuda do domu... od tej pory zakochałam się w butach. Było nie było chodziłam po nie z mężczyzną mojego życia, z którym gdyby nie konkurencja mojej mamy zapewne "bym się ożeniła" jako trzylatka. Potem dość regularnie oświadczałam się dziadkowi ale też babcia mi robiła konkurencje więc postanowiłam dać sobie z tym spokój, czasem tylko zadając moim bardzo szczęśliwie żonatym kolegom krępujące pytanie "przypomnij mi dlaczego ja za ciebie za mąż nie wyszłam?" Tak czy inaczej miłość do butów pozostała mi do dzisiejszego dnia. Mało powiedziane przez wiele lat moja rodzina uważała że noszę tylko jeden rodzaj butów i jak miłościwie panująca para przenosiła się na zasłużoną emeryturę ja natychmiast kupowałam następną niemalże identyczną. Z wiekiem mi to przeszło. Potem nastąpił dzień wielkiego dramatu kiedy okazało się że mam alergię na chrom do garbowania skór. Po miesiącach cierpień nauczyłam się że buty mogą być również sztuczne ale jakoś nigdy nie miałam serca do takich produktów, głównie przez zapach jaki się wydobywał po zdjęciu ich z moich udręczonych stóp. Były wprawdzie przebłyski człowieczeństwa w tym nędznym obuwniczo okresie mojego życia takie jak sprzedawca butów w sklepie Dorothy Perkins w Londynie, który zachowywał się niemalże jak książę z bajki szukający Kopciuszka, klękał i ubierał mi kolejne pary "zamszowych" obcasów... aż je kupiłam i uwielbiam tą parę do dzisiaj, chociaż okazji na noszenie tych butów jest koszmarnie mało. Uważam że ten pan powinien był zrobić karierę jako najlepszy gej-sprzedawca w całym mieście. 
Wymienili mi moje czerwone mokasyny, które musiałam zareklamować na śliwkowe botki z kokardką... upojne. I niemalże chandra mi przeszła. Doszłam jednak do wniosku. Jestem uzależniona. Od konsumpcji dóbr wszelakich. Głównie butów i torebek, ale nie pogardzę też bluzką, kurtką, kapeluszem ani niczym innym co się da na siebie ubrać. I dobrze mi z tym. Nie wiem jak minimaliści mogą żyć zaledwie ze stoma przedmiotami. Ja bym chyba musiała iść na zakupy. Natychmiast.

poniedziałek

1. zajść do sklepu zapytać co z moją reklamacją butów
2. napisać do panelowego co z moją reklamacją
3. wybrać listwy przypodłogowe
4. złożyć wniosek
5. odwieźć szkic konstrukcji stropu do konstruktora...
Lista na dziś, lista na tydzień, lista na życie... cały czas lista rzeczy do zrobienia. Krótka, długa, różna. Kiedyś przeczytałam takie porównanie że jakbyśmy mieli jechać z Nowego Jorku do Los Angeles i widzielibyśmy naraz całą drogę to nikt przy zdrowych zmysłach by sie w taką podróż nie wybierał widząc po drodze wszystkie wypadki, korki i zamieszania. Ale widząc tylko te 20 czy 50 metrów przed soba jesteśmy w stanie dojechać nawet i na sam koniec świata. Więc patrzę tylko na dziś, jutro i tylko na następny tydzień i da droga wydaje mi sie taka długa. Długa i boleśnie raniąca w stopy. Ale wstaję. Codziennie. I przygotowuję. Listę na dziś. Na jutro jeszcze nie. Na jutro to już byłoby za dużo.
Jestem zmęczona. Ta niepewność co z pracą jest bolesna i bardzo stresogenna. Podobno mój szef jest w kiepskiej formie. A jeżeli zdecyduje się odpocząć i do nas już nie wracać? co będzie? kto będzie następny? czy ktoś nas ochroni przed polityką? Co z pracą, której jest teraz tak mało? kogo z nas pożegnają a kogo zostawią i na jakich warunkach? Pytania kłębią mi się w głowie. Ciężko jest. Bardzo.

sobota, 13 października 2012

kolejne rozczarowanie...

Mam dziś dzień nostalgiczny i ogólnie nienajlepszy a na dzień trudny najlepsza jest muzyka francuska. No i włączyłam sobie youtube, klasyka muzyki francuskiej Joe Dassina i ze smutkiem odkryłam wstrętną i paskudną prawdę... on był amerykaninem. Jestem w stanie zrozumieć że w dzisiejszych czasach włoskie buty są chińskie, chiński jedwab jest sztuczny, a kiełbasa jest z soi ale żeby muzyka francuska z lat 60 i 70 była amerykańska to ja już protestuję. Nie zgadzam się. Bo bez przesady chyba.

rurki z kremem...

Smutki smutkami a żyć trzeba. Wyciągnęłam z zamrażarki resztę szpinaku i dwa ostatnie płaty ciasta francuskiego. Włączyłam ścieżkę dźwiękową z Amelii i zabrałam się za robienie jedzenia. Na oliwie z oliwek przesmażyłam dwa ząbki czosnku, wywaliłam je jak już oddały co miały oddać i wrzuciłam kilka suszonych pomidorów i zamrożony szpinak. Przesmażyłam i to dodając trochę pieprzu. Jak już tak się to wszystko zmiękło i rozmroziło i zaczęło mieć zapach siana to wrzuciłam te cuda do blendera razem z garstką pestek dyni i pinioli bo przecież się z tym przeprowadzać nie będę. Zmiksowałam to względnie a jak ostygło to dorzuciłam pół kostki fety i jeszcze trochę pieprzu. I jak już to wszystko przygotowałam to okazało się że jak zwykle płaty mojego ciasta rozmarzają dłużej... wiec grzeję piekarnik i zrobię ruloniki z takim cudacznym farszem. Sama jestem ciekawa czy ten dzień może się skończyć jakoś pozytywnie...

wyskrobuję resztki

Siadam nad swoim kwitkiem z wypłaty i ogarnia mnie pusty śmiech. M mi powiedział ile wynosi najniższa stawka godzinowa w Wielkiej Brytanii. Łzy cisnęły mi sie pół dnia i to juz nie wiem czy z tego powodu czy z rodzinnej kłótni. Jest cisza. Cisza we mnie, cisza w eterze. Nawet emocje juz ucichły. Nie chce mi się nawet tego przeżywać ani rozpamiętywać. Wyskrobuję resztki. Resztki siebie, resztki z zamrażarki, resztki z portfela. Nie wiem już co zrobić. Zadzwonić, nie zadzwonić, jechać, nie jechać. I czasem jakieś skrawki informacji wywołują u mnie złośliwe komentarze... dzis rano mówili w radio że minister finansów mówi że mamy wzrost gospodarczy, moje drugie ja mówi że Niemcy za wojny też miały wzrost gospodarczy jak miały robotników przymusowych czyli niewolników. Dojrzewam coraz bardziej do decyzji że już pora coś z tym zrobić powiedzieć dość, nie stać mnie na to ani emocjonalnie ani finansowo. Tylko czy na powiedzenie wyjeżdżam emocjonalnie mnie stać?

czwartek, 11 października 2012

takie tam babskie sprawki

Zachorzałam na tą kolekcje Diora nie na żarty. No co ja poradzę kiedy mi sie czasem tak coś spodoba że aż strach. I tak zrobiłam rachunek sumienia... szarości musi mi wystarczyć, różów i pudrowych wszelkich kolorów również... ale paska nie mam. No takiego paskowego szarego paska. Zwykłego skórkowego z klamerką. Humor by mi poprawił. I wszystko bym sobie nim pospinała! kurtkę (mam taliowana to może raczej nie) i płaszczyk! (ups nie mam płaszczyka) i sweter co go też nie mam... No dobra jak widać pasek mi niepotrzebny. Potrzebny mi za to wymiar garderoby mojej a stan moich nerwów dzisiaj nie dopuszcza nawet myśli o prowadzeniu samochodu. Ale myśl o mojej garderobie dopuszcza! 
Byłam ostatnio u przyjaciółki. Poszłyśmy na grzyby. W ramach zimna pożyczyła mi zieloną kurtkę i tylko raz przemoczyłam buty. Niemniej jednak ponoć dobrze mi w zielonym. Może coś zielonego do moich różow i szarości? albo petrolowego? Muszę koniecznie zrobić sobie jakis mały prezent. Najlepiej niepotrzebny...

zakochałam się...

Normalnie otworzyłam internet i zakochałam się. W kolekcji jesień zima 2012 Diora. Normalnie nie widzę wad. Osobiście nie lubiłam Johna Galliano ale lubiłam patrzeć na jego prace jak na kolorowe papugi w zoo ale to co nastąpiło potem przebiło moje wszelkie oczekiwania i pokonało moją miłość do klasycznej mody Chanel tworzonej przez Coco Chanel osobiście. Więc Bill Gaytten stał się moim nowym idolem. I moje ukochane kolory szarości róże i pudry wszelakie.... I niemalże ze łzami w oczach odkryłam że ten pan już sie z domem mody Diora pożegnał. Dlaczego? dlaczego mi to robicie? kiedy to takie śliczne i takie dla mnie było.
Mówię do siebie patrz sobie ale nie myśl nawet o tym. Nawet nie myśl o wydawaniu na ciuchy... Ale to takie sliczne... ale nawet nie myśl. Przeprowadzka tyle kosztuje!

środa, 10 października 2012

Skąd mi się to wzięło...

Jak byłam jeszcze na studiach to pewnego pięknego dnia się rozchorowałam. Była paskudna pogoda a ja byłam w fatalnej formie i na dodatek nie miałam co czytać. Przeszłam się wiec po akademikowych znajomych z nadzieją że zamiłowanie do ksiazki jeszcze w ludziach nie umarło. Kolega pożyczył mi taki poradnik "obudź w sobie olbrzyma" Tony'ego Robbinsa. Ja nie czytuje poradników, ale z braku liter już mnie niemalże mdliło więc wzięłam i to. Następnego dnia kupiłam sobie własny poradnik. I tak juz mi zostało. W zasadzie teraz rzadko do tego zaglądam ale czasem robię jedno ćwiczenie porównuje moje życie przed 5 laty, teraz i marzę o tym jakie powinno być moje życie za 5 lat. Wymyślam jak będzie wyglądał mój typowy dzień. Dzisiaj po tym jak zrobiłam to ćwiczenie sama poprosiłam M żeby mi napisał jak będzie wyglądał jego/nasz dzień za 5 lat. Zadziwiające jak bardzo nasze dni są podobne. 
Wnikam coraz bardziej w świat pani Givemebackmyfivebucks. Zachwyca mnie jej konsekwencja. I stawianie sobie celów.

oswajanie nowego...

Zbroję się. Uzbroiłam się w różowego mopa i śliczne nowe wiadereczko i zestaw środków czyszczących i pojechałam dokonać inauguracji. Pierwszego mycia podłóg. Było nie było taki zestaw środków taniej wychodzi niż karnet na siłownię a uczciwy godzinny workout wczoraj odrobiłam. Pierwsze mycie okien od ulicy, pierwsze pucowanie podłóg. Mam ochotę nabluźnić moim fachowcom że tyle brudzą wszędzie.
Wczoraj prawie dostałam ataku śmiechu przez łzy. Ostatnia rzecz w każdym nowym miejscu to kładzenie podłóg. W internetowym sklepie przy pomocy taty. Jak panele przyjechały to się okazało że miały jakąś wadę produkcyjną i 1/3 jest uszkodzona. I trzeba wymienić, zareklamować albo nie wiem co jeszcze. Ale moi fachowcy mieli się już wynieść. Miało być tak pięknie i wyszło jak zwykle.

wtorek, 9 października 2012

oddaj mi moje pięć dolców...

Tak wczoraj mnie tknęło. U mnie w kółko działają ostatnio tylko dwa tematy pieniadze i urządzanie wnętrz. Co można powiedzieć o urządzaniu wnętrz kiedy się jest lewym z dodawania zdjęć? ale doszłam do wniosku że ostatnio sie zbytnio nie szkoliłam w temacie finansów osobistych i dzisiaj zasiadłam do poszukiwań czegoś ciekawego o domowym budżecie kiedy sie dysponuje takim maleńkim portfelem jak mój. I zaatakowała mnie na amazonie taka ksiażka The budget fashionista. Była możliwość zerknięcia do środka i spojrzałam i był link do takiej strony www.givemebackmyfivebucks.com i zafascynowało mnie. Blog należy do jednej pani Kanadyjki która pewnego pięknego dnia obudziła sie rano i była bez grosza ale za to bogata w długi. I byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt że postanowiła wziąć byka za rogi i zmierzyć się z własnymi finansami. Obecnie stawia sobie cele i je realizuje i czasem jeszcze pisze artykuły. I jakoś poczułam się lepiej. Że nie tylko ja jestem taka ciułająca grosiczki jeden do drugiego do kredytu, do skarbonki, do domku. Złotóweczka do złotóweczki. Nie jestem ekstremalna jak ta pani i nie obcięłam wszystkich wydatków do zera praktycznie, tylko czasem sobie lubię poszaleć i kupić trochę ciuchów albo buty albo pojechać w świat. Szczerze mówiąc wydaję 1/4 tego co zarabiam na podróżowanie, czyli naprawdę dość sporo biorąc pod uwagę zarobki. Ale jak to mówił ojciec shopaholiczki jak nie umiesz mniej wydawać to wiecej zarabiaj....

poniedziałek, 8 października 2012

domowa ekonomia

Gryzie mnie ten temat pieniędzy. Osoby, które mnie znaja i wiedzą ile zarabiam i ile wydaję cały czas się zastanawiają jak to jest możliwe wogóle. Kilka lat temu zostałam w dość nieciekawej sytuacji finansowej i z górą rachunków do popłacenia. W dniu dzisiejszym jestem u progu zamieszkania we własnym domu. Nie, nie mam złudzeń, to wszystko dzięki rodzinie a w szczególności dzięki mojemu tacie, który ze stoickim spokojem krok po kroku przymuszał mnie do zrobienia projektu, zgłaszania w urzędzie, wybierania i zamawiania materiałów i jednocześnie płacił, doglądał i pilnował wszystkiego.
Tak czy inaczej nie mam co roku nowych butów na zimę ani kurtki, garderoby też nie wymieniam co sezon. Za to przesiedziałam sporo czasu przed telewizorem mojej mamy oglądając "maxed out", przeczytałam troche nudnej domowej ekonomii i z internetu wyszperałam mój najwiekszy finansowy skarb - budget planner. Po dwóch latach zmodyfikowałam go do tego stopnia że jest dla mnie niemalże idealny. Kasy nadal nie jest więcej ale kiedy mam to wszystko rozpisane to szczerze mi sie odechciewa chodzenia na zakupy.
Dawno dawno temu byłam na kawie z doradcą kredytowym. Jakoś między nami nie zaiskrzyło ale w ramach tego straconego czasu zaoszczędziłam sporo pieniędzy. A mianowicie kolega mnie oświecił że bank nie robi mi łaski pozwalając mi na wcześniejszą spłatę, tylko przepisy unijne mu tą uprzejmość narzucają. Jedna myśl do drugiej i tą metodą jestem osobą która jako kredytobiorca jest najczęściej widywanym kilentem banku w moim mieście. Co miesiąc karnie przychodzę podpisać dyspozycję na szybszą spłatę. Wyznaczyłam sobie stałą pulę pieniążków na ten cel i dreptam podpisać. Każda spłacona złotówka to ponad osiem groszy oszczędności rocznie razy ilość lat kredytu... Niby niewiele ale biorąc pod uwagę że co miesiąc chodzę i nadpłacam co miesiac było nie było większą kwotę to bank raczej mnie nie kocha... ale moje oszczędności bardzo. Ostatnio pani bankowa stwierdziła że gdyby miała kredyt to by robiła tak samo jak ja. No cóż ale ja jestem taka odważna że umówiłam sie z doradcą kredytowym...  

dawaj kasę!

Wprowadzili chyba kilka lat temu taki nowy przedmiot w szkole nazywa sie wdż. Ostatnio o nim sporo pisali na różnych stronach internetowych. Tylko nie wiem dlaczego ten przedmiot głównie zajmuje się seksem. W mojej szkole a to było dawno była biologia i na biologii nauczycielka dość spokojnie wyjaśniała na czym polega zagadnienie zapobiegania ciąży. Potem na następnej lekcji mówiła o dziedziczeniu że jakby co do czego to pierwszy test na dziedziczenie grup krwi. Sprawa prosta i jedna lekcja wystarczy.
Przy okazji moich rozmów ostatnich z przyjaciółką o pieniądzach, kredytach i tego typu historiach na tle małżeńskich perypetii, jej oczywiście, bo przecież ja męża szczęśliwie nie mam, nagle mnie oświeciło. Ten cały wdż czyli wychowanie do życia w rodzinie to jakieś totalne nieporozumienie. Przecież seks którym wszystkie te jaśnie oświecone nauczycielki głónie sie zajmują stanowi w życiu rodzinnym tylko procent czasu. A pary i tak głównie sie nie rozwodzą przez jego brak tylko przez "różnicę charakterów" czyli chroniczny brak kasy głównie i stres tym spowodowany. I tak sobie myślę że te zajęcia są pomyślane po głupiemu. Dlaczego w szkołach na cudnym przedmiocie wychowanie do życia w rodzinie się nie uczy że jest coś takiego jak budżet domowy do budżetu domowego muszą się dokładać obie strony partnerskiego związku, jeżeli nie robią tego prosto czyli wrzucaja do wspólnej puli kasy po równo to układ minimalnie sie zmienia ale nadal cały haczyk tkwi w umowie między partnerami jak te kwestie rozwiązać. O tym że obowiazki trzeba dzielić a nie jedna strona ciągnie wózek a druga zamiast go pchać to się na nim jeszcze położy. O tym że gotowanie pranie prasowanie i wychowywanie dzieci to juz dzisiaj nie jest "babska" robota.
Zakładając że seks trwa godzinę i przy bardzo optymistycznym założeniu że czyni sie go codziennie to nadal jest 1/24 doby a pozostałe 23 godziny co?

sezon czas zacząć!

Powinnam przyjąć poniedziałek z ulgą. Wczoraj po odwiezieniu M na samolot wpadłam w trybiki załatwień, odwiedzin, mierzeń, zamówień, rozstawień i rozłożeń... Ojciec pogroził mi że fachowcy są ostatni tydzień i chyba tylko on w to wierzy bo ja jakoś niezbyt. Bo przecież tyle jest jeszcze tam do zrobienia. Haczyki, lampy duperele różnej maści. Lustro trzeba kupić. Lustro trzeba przewieźć. Podłogi i okna czas myć. A potem? pudełka i pudełeczka...
Wczoraj z tego zmęczenia już rozpoczęłam również sezon piłkarski, piękną główką w szklane drzwi. Poddałam się. Muszę odpocząć. Przyszłam do pracy w końcu do tego co sie tutaj dzieje jestem w miarę przyzwyczajona. Ale trybiki dzisiaj mnie tylko dobijają do reszty.

środa, 3 października 2012

zabobony i alergeny

Sprzątam. Nie za dużo. Tyle żeby było akurat dobrze. No dobra według mnie to jest dobrze a M i tak będzie miał oczy jak królik czerwone i podrażnione. I tak zaczęłam się dzisiaj sama z siebie śmiać. Odkurzam materac. To akurat zdarza mi się robić bo sama mam alergię na roztocza. I do wody do odkurzacza dodaję ocet. W zasadzie nie wiem po co to robię ale nie umiem się pohamować. Przecież takie roztocze od tego octu spirytusowego w takim stężeniu nie przeniesie się do raju dla roztoczy. Ale muszę tam nalać octu bo by się odkurzanie materaca nie liczyło. Kocińscy chodzą zniesmaczeni tymi dziwnymi zachowaniami moimi i w sumie trudno im sie dziwić, przecież wiem tak samo doskonale jak oni że nie akceptują odkurzacza. Odkurzacz to zło konieczne które z jakiegoś powodu mieszka z nami w domu. Ruda zaległa teraz na narzucie na łóżko i pilnuje żeby intruz już się od naszego zacisza odczepił a Misiek pilnuje wroga z oddali. 
Tak sobie myślę ile w moim domu wiary w gusła wszelakie. Ledwo w poniedziałek była pełnia i trzeba było myśleć życzenie. Mieszkam z czarnym kotem. Za najlepsze kosmetyki pomimo zaangażowania kosmetologa nadal uważam wywar z tymianku i maść cynkową a na skaleczenia hoduję aloes. Cały czas też mam w planie kiedyś poczytać spokojnie o ziołolecznictwie żebym mogła sobie sama od czasu do czasu pomóc. Ale póki co jakoś od tego octu odczepić się nie mogę.

wtorek, 2 października 2012

autonomia

Tak sobie czasem z M opowiadamy z niesmakiem o autonomiach. Z racji tego że temat jest w sumie dość bliski chociaż mam nadzieję że nie nazbyt bliski to uroziło mi się porównanie że to jest jak rozwód z 800tysiącami kredytu na dom i pensją minimalną. Teoretycznie możliwe. Tylko nierealne.
Wyobraźmy sobie że nagle ta autonomia dochodzi do skutku. Wstajemy rano i chcemy isc do pracy. Biorąc pod uwagę że ja już nie mam pracy bo przecież przestała obowiązywać konstytucja czyli de facto cała struktura państwa, w tym samorządy przestały obowiązywać. Więc wybieram się na przejażdżkę jak to wszystko wygląda, mam lekkiego stracha bo skoro nie ma policji to każdy pirat drogowy wyruszył sie wyszaleć. Zaglądam na stację benzynową i tankuję do pełna bo nie ma ceł i podatków czyli paliwo prawie za darmo dają. Patrzę wypadek drogowy. Ludzie umierają na miejscu bo przecież nie ma ani karetek ani policji. Opieki zdrowotnej nie ma. Emeryci z walizeczkami wędrują na pociąg. Ach przecież kolei też nie ma bo to polska państwowa jest! Więc emeryci, którzy maja samochody jadą nimi do jakiegoś w miarę zorganizowanego państwa prosić o azyl. Przecież paszportów nie mają bo autonomia to nowy twór i na dodatek nie ma urzędów które by mogły takie paszporty wydawać. A tu jeszcze przecież kraj taki jak Polska poza deficytem ma długi. No to proszę bardzo kredycik dzielimy między państwo i autonomię i raz dwa trzy rata kredytu wynosi...
Niektórym się uśmiecha autonomia. Ale kto tak naprawdę wie z czym to się je? Dlaczego nie mówi się głośno o tym że autonomia to synonim ciężkiej pracy i wielkiego niczego bez czuwania tak prostych zasad jak te zapisane w konstytucji, coprawda też bez tych 460 cymbałów w sejmie, ale za nich przyjdą inni. Lokalni. Pewnie jeszcze bardziej prości i zakochani w swoich małych krętactwach, jeszcze nie nauczeni rządzenia i dyplomacji. I będą ustalać jakieś prawa od zera. Prawa które muszą się dotrzeć, zadziałać w praktyce i jeszcze funkcjonować dłużej niż 10 minut. Ale panowie z ciśnieniem na "władzę" zamiast realizować się w pomocy dla lokalnej społeczności skłócają ze sobą tylko ludzi, dzieląc ich na lepszych i gorszych, podkreślają różnice zamiast podobieństw i szczerze nie przynoszą nic dobrego tylko zamęt i odrealniony obraz swoich wizji przyszłości.
Niedawno w moim mieście zrobiło się zamieszanie z powodu jednej sztuki teatralnej z jakiegoś powodu promującej autonomię Śląska w mieście, które w najlepszym przypadku śląskie mogłoby być w połowie a w rzeczywistości wcale bo tyle tu ludności napływowej że góralską gwarę naszą lokalną mało kto rozumie (o śląskiej mowie wogóle nie wspominając) a co tożsamość śląską ma może 1/20 mieszkańców, którzy bynajmniej nie uznają że są narodowości śląskiej. Sztuka została praktycznie zbojkotowana albo zignorowana przez lokalnych mieszkańców a pełne autobusy ludzi powiązanych z RAŚ jechały oklaskiwać to dzieło na stojąco. Lokalne władze od całej "akcji promocyjnej" autonomii odcięły się wielką krechą a spektakl jak na chwilę się pokazał tak po chwili znikł z afisza i w mieście znowu zapanował ospały nastrój codzienności.
Zarzuca się Polakom że na siłę na języku polskim w szkołach czyli było nie było urzedowym w tym kraju uczą Ślązaków polskiego. Według mnie racja bo emigranci jak pojechali do Londynu to ich dzieci w szkole na angielskim uczą się zasad działania i literatury angielskiej zamiast polskiej i żaden jakoś nie protestuje. Dlaczego? bo język angielski jest w Wielkiej Brytanii językiem urzędowym tak jak polski w Polsce. Więc niestety moi mili po polsku w Polsce trzeba umieć mówić i pisać a gwary śląskiej dobrowolnie można się po lekcjach nauczyć.
Wygodnie mi mówić bo Ślązaczką nie jestem a tylko półkrwi góralką, autonomii nie chcę bo jestem Polką, a gwarę góralską w stopniu komunikatywnym znam lepiej niż niejeden gorol z dziada pradziada. I jakoś swoją tożsamość mam.

poniedziałek, 1 października 2012

ciąg dalszy kuchni alternatywnej

Pewna posiadania połowy paczki ryżu arborio postanowiłam zrobić z niego użytek i uczynić risotto. Bez sprawdzania swojego stanu posiadania, bo przecież mam. Jak się okazało mój stan posiadania był przesadzony równie wielce jak moje zarobki według mojego pracodawcy i równie proporcjonalny w odniesieniu do potrzeb. Obleciałam okoliczne sklepy ale przecież to nie jest tajemnica że takie fanaberie to se mogę na zamówienie kupować (chociaż w jednym sklepie był ryż do sushi).
Niemniej jednak jak się baba uprze... Początki oozy risotto według Jamiego poczyniłam zgodnie z przepisem, potem jakoś nic w czasie pół godziny nie wyszło, bliżej godziny też nic wiele a i przepis uległ zmianie a na końcu domieszaniu mojej tajnej broni - domieszki naturalnego ryżu. Problem zrobił się później. Jak to juz wszystko wymieszałam, nawet pewnie jest jadalne chociaż o jakimś smaku innym niż alternatywny nie ma co wspominać to poczułam że jak cokolwiek zjem to chyba sie rozchoruję. I tą metodą mam pełen gar alternatywnego risotto na jutro do pracy.
Postanowiłam w ramach eksperymentów kulinarnych spróbować mleko z mlekomatu. Doszłam do wniosku że mlekomat to w sumie troche kradnie. Kazali zapłacić 3.20 za litr mleka do tego złotówkę za butelkę. Paragonu nie dali. Do butelki zmieściło się 0,9 litra mleka a reszta do butelki tej pani co za mną była w kolejce. Przyszłam do domu nakapałam kotom mleka i zainteresowanie było raczej średniomałe. Ciekawa jestem jakie będzie moje...

tęsknota...

Nie umiem sobie znaleźć miejsca.... Jesień. W zasadzie nic dziwnego że sobie nie umiem usiąść i patrzeć na świat spokojnie obrastając w fałdki. Coś mnie gna. Pędzi. Mam wrażenie że tu już robota skończona. Trzeba coś dalej, gdzieś indziej. Coś więcej. Mam wrażenie że jestem taka polska do szpiku kości. Zamiast usiąść i napawać się tym co mam coś bym zrobiła, gdzieś bym poszła. Stagnacja mnie nudzi. Potrzebuję adrenalinę. Adrenalinę zdobywania. Zakrętu za którym jest coś... Takie mam ciągotki do machania szabelką a nudnego siedzenia to tak niezbyt.... Ale co ciekawsze w domu lubię azyl. Spokój. Ciszę. Mruczenie kotów. Ciepły koc...
I tak mam już dosć tej stagnacji swojej pracy i szukam takiego małego haczyka żeby móc już robic coś innego. Iść sobie. Znaleźć coś nowego, przynajmniej na chwilę. A moje biuro jak na złość za nic ma moją potrzebę przerwy, wyrwania się stąd na chwilę chociaż kilka miesięcy i cierpliwie i z uporem maniaka nie daje pretekstu. To może zatłuc każdy charakter. Zmęczona jestem tym znużeniem. Mam wrażenie że to taka cisza przed burzą. Spokój pozorny a potem będzie tapnięcie. Tego tąpnięcia się boję. Ale może to bedzie ten moment kiedy przyjdzie pora powiedzieć dość.
A tu jesień. Niby niebo niebieskie ale nad miastem jest mgła.