poniedziałek, 31 grudnia 2012

i po świętach...

W mieście G wieje. I pada. W telewizorni dają Emmę Jane Austen. Dawno nie czytałam Jane Austen. 
Dawno dawno temu kiedy byłam w Wielkiej Brytanii po raz pierwszy zakochałam się w południowej Anglii, w klifach, małych domkach i zadbanych ogrodach. I tak mi już zostało. One były takie austenowskie... Męscy mężczyźni, lekko pustawe kobietki, wizyty, przyjęcia, kapelusze, suknie i spacery przez pola.
A tu lis. W życiu pierwszy raz widziałam lisa. Żywego. W centrum miasta. Tak po brytyjsku. A u mnie tylko sarny.
A dzisiaj koniec roku. I od jutra będzie nowy. Co przyniesie? Jakie zmiany? z pewnością na lepsze. Tylko jakie one będą?

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wigilijnie.

Tak sobie myślę że u mnie coś mało świątecznie. M przyjechał wczoraj, zostawiłam go dzisiaj samego w domu z wiertarką, stołem do zniesienia i listą rzeczy do zrobienia, z których żadna w zasadzie ze świętami sie zbytnio nie wiąże. I pojechałam do pracy. I mam lekki wyrzut sumienia. Bo ja a i owszem mam sumienie...
A Wigilia u mnie w domu. U mnie, u nas, nawet nie wiem jak to nazwać. W każdym razie tam gdzie mieszkam. Zajmujemy się z M alternatywną rybą i przygotowaniem stołu. Przydałyby sie jeszcze jakieś gałązki żeby chociaż choinkowy zapach był, bo choinka z ikei to nie ma zapachu... Szwagier robi uszka i ziemniaczki a matka karpia i barszcz.
A podłoga jest umyta tylko do połowy i do tego kot nerwowy znowu nalał w nocy, tym razem obok komina. Feliway już pewnie idzie pocztą... A ja czuję niepokój. Że sie nie uda, że prezenty ubożuchne w tym roku bo przeprowadzka zjadła sporo pieniążków, że to że tamto i siamto... i po co?

Świątecznie

Życzę... wszystkiego
najlepszego, spokojnego, zdrowego, zadowolonego...
i ogólnie spełnienia marzeń. Wszystkich poza jednym. Żeby było nadal o czy marzyć.

Tak mnie w ten deszczowy poranek inspiruje świątecznie. Napisałam do N, z którą podróżowałam jeszcze tej wiosny, zadzwoniłam do Adama i Ewy. I siedzę i mam wrażenie że coś mi umyka. Takiego jakiegoś małego i ulotnego ale umyka. Gdzieś w zakamarkach za moimi myślami coś uciekło. Umknęło. I nie wiem już nawet...

sobota, 22 grudnia 2012

i po wizycie...

Była pani behawiorysta. I moja kota dała najlepszy pokaz przerażonego kota z manią prześladowczą. Chodziła w kółko przez półtorej godziny, chodziła kompulsywnie jeść (sześć razy w tym czasie), nie usiadła ani na moment, nie umyła się, nie uspokoiła się ani na chwilę. A mój śliczny maleńki kotunio? zrobił to co każdy facet kiedy ma coś gdzieś, poszedł spać przed kominkiem. I gdzieś miał gościa, uznał że skoro już się przywitał to dość tych czułości i babskiego gadania słuchał nie będzie.
I mamy, sprzątanie, przestawianie, eliminowanie zbędnych przedmiotów, wizytę w budowlanym po piasek, i tak dalej i dalej i dalej... Jeżeli to zda egzamin to warto to wszystko robić.

piątek, 21 grudnia 2012

koniec świata i kocielanka....

No i nastał nam dzień końca kalendarza, godzina końca kalendarza i co? i wszystko teraz jest już po nowemu. Znaczy tak samo jak było rano ale po nowemu... wiec w ramach "nowego" uznałam że najwyższa pora na nową garderobę. W sumie jak koniec to koniec ale czemu by sie na koniec nie rozpuścić odrobinę? No i zrobiłam listę zakupów. No dobra to mocno wirtualna lista jest ale moze cos z tego uda mi się kupić na sławnej wyprzedaży w mieście G.
Ostatnio przeczytałam gdzieś o tym że Francuzi mają 10 częściową garderobę. 10 sztuk odzieży, bez liczenia bielizny. I uznałam że a i owszem ja też tak chcę. Bo mam pełniusieńką szafę, z której 80% ciuchów nie noszę, no może nie 80% ale i tak za dużo tam marnotrawienia przestrzeni. Więc znowu wyruszyłam na niebezpieczną i pełną zakrętów drogę poszukiwania garderoby idealnej i trafiłam na ksiażkę Ines de la Fressange, której jestem szalenie ciekawa, niemniej jednak przeszperałam troche netu i szalenie mi się styl tej pani podoba. Zaczęłam dziko pożądać wizyty na zakupach. Chociażby takich tyci tyci maleńkich ale niech będą te zakupki...
A tymczasem dzisiaj do moich kotów przychodzi pani kocielanka. Kocielanka do taka przedszkolanka czyli ludzka nazwa dla behawiorysty. Jestem lekko przerażona tą wizytą bo przecież to najpewniej moje błędy wychowawcze sprawiły że moja kocica siura często gdzie sobie tego nie życzę chociaż muszę ją pochwalić wczoraj było bez niespodzianek. Ale czekam na to. Przestudiowałam książki, popróbowałam różne sztuczki i nie pomogło, nie widzę już pomysłu na siebie w materii pańcia, więc zamiast pójść i kupić sobie kieckę albo bluzkę albo jeansy... płacę za wizytę kocielanki. Ale cóż. Miłość kosztuje. Święty spokój też.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

przez łzy

Tak mnie trochę zatyka. Najpierw matki mordują dzieci, co kilka miesięcy wychodzą na jaw kolejne morderstwa, kolejne morderczynie a potem maskary sześciolatków w szkołach. 
Kilka lat temu synek mojej pracowej koleżanki dostał od swojego dziadka wiatrówkę na 11 urodziny. Koleżanka miała jakąś swoją opinie na ten temat ale wysłuchała również mojej - jednoznacznie negatywnej. W dzisiejszych czasach gier komputerowych i wirtualnego świata postępuje odwrażliwienie ludzi na tak prostą rzecz jak ludzki ból i nieszczęście. To mając broń ludzie zaczną rozładowywać swoje frustracje w tak prosty sposób jak chwycenie za nią i mordowanie. Bo w zasadzie dlaczego nie skoro w grze maja przynajmniej trzy życia a jak nie to przecież można "przejść" level od początku. Problem polega na tym że levelu real life nie da sie "przejść" od początku. 
W US rozpoczęła się kampania mająca na celu ograniczenie dostępu do broni palnej. Dlaczego tak późno? Dlaczego żeby mieć prawo jazdy każdy musi mieć zdany egzamin i przejść badania lekarskie a żeby mieć broń nie potrzeba kompletnie nic, nawet się nie rejestruje tego kto i ile broni posiada? 

Każda rzecz może być bronią, każdy z nas w sytuacji ekstremalnej nie wiadomo jak się zachowa. Ale dlaczego wręczać komuś broń do ręki, ułatwiać rozładowanie emocji w taki sposób? Ile jeszcze ludzi zginie zanim lobby producentów broni będzie mniej ważne niż 20 sześciolatków, 6 nauczycielek i jedna matka? Ilu ludzi poza tą głośną sprawą nie zostało wspomnianych w wiadomościach a również zginęło od kuli? ile dzieciaków w gangach, które gdyby nie miały broni palnej to by się poszarpało na ulicy i rozeszło do domów? ile żon, mężów, kochanków, przypadkowych przechodniów, czyszczących broń i aktorów? Kilka miesięcy temu naćpana dwudziestolatka zabiła jadąc samochodem dwójkę dzieciaków z drugiej klasy podstawówki. Przekroczyła prędkość dwa razy. Taka mała przestroga którą zawsze daje mi ojciec kiedy coś czasem nieplanowanego się wydarzy. Trzeba myśleć jak się coś robi.
I taki mój mały apel: Piłeś? Ćpałeś? jedź autobusem.

niedziela, 16 grudnia 2012

świeta i waza... i dziadek do orzechów

Zamarzyło mi się pójść na balet. Nic na to nie poradzę że chciałam to zobaczyć w życiu chociaż raz. Wyszukałam jakiś czas temu że w trakcie mojej bytności w krainie deszczowców będą dawali w teatrze dziadka do orzechów, pędzikiem zgłosiłam temat M, on przystał na tą propozycję z cichą nadzieją że mi się zapomni. Ale się mi nie zapomło... bo dzisiaj sam mi przypomniał że przecież miał bilety zarezerwować. Mężczyźni to jednak są fascynujący, gdyby mi nie przypomniał to pewnie bym zapomniała i żałowała potem że nie poszliśmy a tak to zamówił i tą metodą zastrzegł sobie prawo do stękania przez najbliższą dekadę bo ja podła zachciałam sobie obejrzeć panów w rajtuzach, a oni nawet rajtuzów nie będą mieli a tancerki są za chude... Bo wszyscy wiedzą że mężczyzna jak jest chory to stęka, no wszyscy poza oczywiście moim mężczyzną bo on nie stęka wcale, on po prostu tak jęczy i marudzi że żyć się nie da. Bo w duszy ma ochotę zobaczyć balet nawet gdyby to miało być jednorazowe doświadczenie ale żeby nie było że to przez niego to pokazuje na każdym kroku jakież to szalone poświęcenie czyni idąc ze mną. A przecież on by wazę do wigilijnej zupy za to zorganizował albo coś... 
Bo Wigilia u mnie. Impreza na całego a ja już jestem pełna przerażenia co to będzie bo przecież po pierwsze gdzie mi się tyle osób zmieści i na czym ja im jeść podam? Nawiozłam od matki wszystkie nieużywane talerze i talerzyki - resztki po pradawnych kompletach, filiżanki, sztućce i nie mam pojęcia co jeszcze i liczę na to że to wystarczy aby wszyscy pojedli i pobiesiadowali bez stresu że trzeba było jeść z garnka. M wyskarpecił się na bilet i będzie na święta a w zasadzie chyba bardziej na rocznicę tego jak go ofuczałam na blogu...

sobota, 15 grudnia 2012

walka z wiatrakami

Wieje i zimno. I wieje. I kręci mi wiatraczkiem w łazience i kradnie moje ciepło. I wkurzyłam się wczoraj i wylazłam na drabinkę i zakleiłam pół tej nieszczęsnej kratki bo nie strzymałam. Bo zimno i halny i zimno i halny ale w domu po co mi ten halny jak pali się ten gaz i pali i nic cieplej nie było. I szlag mię trafił i cholera wzięła. I zakleiłam. Większe pół. A w garderobie też zakleję. Bo co se będę żałować. 
I wszystko by było nic tylko poszłam pod prysznic i świat wokół zaparował. I w zasadzie wypadałoby odkryć kratkę żeby para poszła do wentylacji. Ale nie dam się. W tej małej tyciuniej wojnie z wiatrakami wygram - otworzyłam mikrowentylację w oknie dachowym. Jak moderny Don Quijote.

wtorek, 11 grudnia 2012

nie mam kiedy

Planuję coś od rana napisać. Ale nie wyrabiam się. Miało być o życiu, śmierci, zużyciu gazu, oszczędnościach, banku, czymkolwiek i czasu mi nie wystarczyło. No nie rozumiem tego. Więc bedzie o stanikach.
Dawno dawno temu odkryłam panią B. To było tak dawno że już zapomniałam jakie to jest świetne uczucie tak odkryć że sie ma biust. Na dodatek z imponującą literką! Ale to nic. Wpadła dzisiaj do biura moja koleżanka z hasłem że stary postanowił jej zrobic prezent pod choinkę i ona zachciała stanik z doborem i żebym sie z nią wybrała na zakup takowego bo ona nie wie gdzie. No i polazłyśmy przez śniegi... Koleżance zaproponowałam żeby zaufała tej pani, która jej będzie dobierać stanik albo przynajmniej miała otwarta głowę. E. posłuchała i po kilkudziesięciu minutach nabyla bardzo fajny stanik. Ale to w zasadzie nie o niej miało być, bo zakupy przebiegły zupełnie spoko i fajnie i E. jest zadowolona.
W pewnym momencie do sklepu wpadła kobieta, na oko koło 50 ale to teraz bywa złudne wrażenie, tak czy inaczej wysoka ładna i bardzo zadbana osoba i zażyczyła sobie stanik zmniejszający biust. Jako że nie zwykłam gryzać sie po języku to powiedziałam pani, że patrząc na nią bynamniej nie ma sie wrażenia że ma jakiś szalenie wielki biust. A pani do mnie że wrażenia nie ma bo ona ma na sobie dwa staniki. Kopara mię zjechała bo dwa staniki to dopiero muszą biust powiększać. Nawiasem mówiąc niewygodnie musiało być kobiecie jak fix. I zaczęło się lamentowanie, mierzenie, hasła typu "wolałabym iść do ginekologa niż tutaj bo sie biustu wstydzę", "brzydzę się dotykać i nawet patrzeć". Normalnie miałam juz zadać pani pytanie to po cholere żeś tu babo przylazła skoro kupowanie staników to jest jak ziemia obiecana. Ale wtedy się ugryzłam. Bo nie wiem, nie rozumiem i nie pojmuję ale dla mnie osobiście to jest radocha jak trafiam do stanikowego raju i za bardzo mnie budżet nie trzyma, tylko moje widzimisię. Ale smutno jest słyszeć że jakaś kobieta było nie było ładna i naprawdę zadbana nie lubi siebie, nie lubi na siebie patrzeć i ma na punkcie swojego bardzo mocnego punktu urody kompletnie nieuzasadniony kompleks. Mam nadzieję że pani stanikowa dobrała jej świetny stanik i ta pani przejrzy na oczy a przynajmniej zaakceptuje siebie taką jaka jest. 
Życzę więc E wielkiej przyjaźni z firmą panache superbra i seksownego noszenia, tamtej pani miłości do siebie i swojego ciała a sobie grubego portfela na kupowanie bielizny.
A paniom wszelkim życzę żeby nie czytały tyle kolorowych gazet a w szczególności nie oglądały sesji zdjęciowych modelek, szczególnie jeżeli nie potrafią patrzeć na te umalowane, utfryzowane, wyphotoshopowane panie z dystansem.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

starsi panowie mnie uwielbiają....

Wspominałam już? uwielbiają mnie starsi panowie. W zasadzie im starsi tym bardziej mnie uwielbiają. Do czasu zazwyczaj i absolutnie konkurencja im nie przeszkadza bo oni po prostu czują potrzebę pomożenia takiej bezradnej istocie jak ja. I tą metodą mój sąsiad czuje sie w obowiązku odśnieżać mój podjazd. Lubię mojego sąsiada, uważam że jest odrobinę zbyt wścibski ale z drugiej strony mam wrażenie że kogoś obchodzi fakt żeby mnie w domu własnym nie zamordowali przypadkiem. I zaniosłam mu kropelki na rozgrzewkę po tym odrzucaniu śniegu a teraz sąsiad czuje sie w obowiązku mi to odrobić. I tak sie nam życie sąsiedzkie kręci.

idą święta, idą święta...

Ale sie zimnica zrobiła. I śnieg. I święta idą wielkimi krokami. I czekam na ten moment. Bo potem pakuję torbę i jadę do M. Nosi mnie. Niby już jakoś mniej więcej nad wszystkim panuję a nosi mnie niemożebnie. Już bym pojechała. Teraz, już, tak jak stoję. W tym momencie.
W tym roku Wigilia na wsi. U mnie. Pierwszy raz u mnie. Bez M. mam nadzieję jeszcze. Za dwa tygodnie Wigilia. A ja jeszcze prezentów nie mam. Nawet pomysłów nie bardzo. Jeszcze nie czas na podsumowanie ale ten rok przyniósł same zmiany. Dużo zmian. I to był dla mnie ogromny prezent. Od losu. I tak mi się przypomniało ostatnio jak rok temu byłam trzy razy w kinie na "Listach do M.", raz nawet uciekłam z randki, i uratowałyśmy z K. w ten sposób wieczór. A potem? zmiany, zmiany, zmiany. Mój tekst o różnicach wieku i w moim życiu pojawił się M. Taki prezent Bożonarodzeniowy. Potem przeprowadzka.
Co przyniesie rok? co przyniósł rok?

środa, 5 grudnia 2012

no i kaktus!

Czasem słucham w samochodzie książki. Moja siostra skupuje je pasjami. I mi pożycza. I pożyczyła mi chyba z pół roku temu taką jedną książkę. I jadę samochodem. I prowadzę i mówię tej dziewczynie - bohaterce "weź zostaw już tego cymbała" a ona z uporem maniaka nic. No zostaw go! on jest nudny, brudny i dupek! i nie pomaga. I juz bym chętnie to dzieło wyłączyła ale nie mogę. Bo czekam. Aż ona go zostawi. Aż rozwinie się jako twórcza osobowość z dala od tego miałkiego gnojka, który nocami znika nie wiadomo gdzie i nie wiadomo z kim...
Nie wiem dlaczego mam tak zawsze, dłużą mi się te książki i ciągną i juz nie mogę i przestać też nie mogę i będę jeździć a tą lelawą literaturą aż się nie skończy... No kończ sie już podły gniocie! Ja chcę jakąś esencję! jakieś mięso w tej otchłani tektury! Ale nie mogę przestać. Koszmar jakiś. i KAKTUS.

wtorek, 4 grudnia 2012

po czym poznać fachowca?

Byli u mnie dzisiaj fachowcy w domu. Pod moją nieobecność byli i spodziewałam się że pozostaną niezauważeni. Błąd. W zasadzie to bym się nie zorientowała gdyby nie jeden detal. Bardzo znaczący. Wchodzę sobie do swojej prywatnej łazienki gdzie mam swoje prywatne ręczniki, swój prywatny prysznic i jeszcze bardziej prywatny wucet a tam podniesiona klapa. Podniesiona klapa! Miło ze strony panów fachowców że deskę podnieśli ale po skorzystaniu należało ją opuścić. Ale to jeszcze nic. Na mojej zardzewiałej podłodze dwie krople odbijające się w promieniach światła. Panowie wychodzili na dach przez okno w łazience. Po wejściu na powrót do domu umyli po sobie podłogę, ale przed moim prywatnym kibelkiem już nie. Współczuję kobietom tych panów, bo moja cierpliwość by nie była aż taka wielka.
Mam znajomego jednego pana rzemieślnika. Korzystam czasem z jego usług kiedy akurat jego rzemiosło mi jest do czegoś potrzebne. Ostatnio mieliśmy okazję pogadać i on mi opowiadał jak to był u kolegi, którego była żona jest Niemką. Każdy ma jakieś cechy charakterystyczne, ta akurat miała taką. Niemniej jednak para się rozeszła a znajomy rzemieślnik pojechał do kolegi w odwiedziny. Kolega pokazał mu mieszkanie, łazienkę i powiedział: ale wiesz sikaj na siedząco. 
Szanownych panów fachowców proszę o to samo. Jak już musicie korzystać z mojego prywatnego kibla to na siedząco i zamykać klapę a jak się taki układ panom nie podoba to drugi kibel jest na dole i gwarantuję że podniesionej deski sedesowej nie znajdę przej dłuższy czas. Bo jakoś mi wystarczy sprzątanie kocich sików.
Niemniej jednak przypomniała mi się taka akademikowa historyjka. Kiedyś dawno temu przez miesiąc mieszkałam z 4 chłopakami w pokoju w trakcie kampanii wrześniowej. Do pokoju po drugiej stronie łazienki wprowadziły się jakieś małolaty usiłujące zakończyć pierwszy rok. Ale jakoś chyba widzieli koniec własnej edukacji i raczej zajmowali się celebrowaniem studiowania niż nauką. A po tym celebrowaniu jeden dość regularnie nie trafiał do muszli, co bardzo moich współlokatorów drażniło. Jeden z nich po zakończeniu własnej kampanii wrześniowej urządził święto i w ramach celebrowania tego wielkiego wydarzenia śpiewał ponad dwie godziny pieśń, w której zadziwiająco często pojawiał się refren "debilu nie lej po desce".

money money money must be funny...

Ale mam niemoc twórczą dzisiaj. Do obrzygania. I tak się zastanawiam nad pieniądzami. Coś mi ucieka gdzieś w nieświadomości, jakiś super plan na mega oszczędność. Halo drugie dno gdzie jesteś? A wszyscy dzisiaj o pieniądzach, radio również. O oszustwach wielkich sklepów w święta. O sztucznych oszukanych  "promocjach" i PIHu. A moja koleżanka przeczytała że sklep solara zdycha z głodu. I dobrze im tak. I tak czasem rozmawiamy z M. O ciuchach głównie. A w zasadzie o cenach. O różnicach. W Italii, bywa że słonecznej, sklep bennettona to jeden z najfajniejszych i w sumie najbardziej cenowo przystępnych sklepów. Ten sam sklep w Polsce to jakaś cenowa masakra a przecena u nich to jakieś kosmiczne nieporozumienie bo najbardziej przeceniony ciuch jest i tak dwa razy droższy niż ten sam ciuch w regualrnej cenie w Italii. Ponoć Pierre Cardin to zupełnie normalny cenowo sklep w UK, natomiast w Polsce ohohoho...
Pamietam dawno dawno temu kiedy poznałam tkmaxxa. To było w 2007 roku w Edynburgu, kiedy podekscytowany sklepem z dwupakiem majtek Calvina Kleina za Ł14 mój brat stryjeczny pokazał mi jednego dnia bramy raju i bramy piekieł w postaci barwionego kwasu w zakręcanej butelce zwanego w UK czerwonym winem. W 2009 roku koleżanka oświeciła mnie że w tkmaxxie a i owszem majtki Calvina Kleina są może za 12.99E (bo to już w Irlandii było) a majtki w zasadzie nie CK tylko Polo Ralph Lauren ale to taki detal, ale tam się nie chodzi po takie rzeczy, tylko po te z czerwonymi albo pomarańczowymi metkami ciuchy z final clearance. Poza tym pokazała mi jeszcze penney's i dunnes store... no i moją wielką miłość - debenhamsa. I tą metodą szanownym państwu złodziejstwu podziękowałam. Nie chcę już mieć do czynienia z polskimi handlowcami. Niestety cena nie idzie w parze z jakością, a juz w szczególności nie ma kompletnie nic wspólnego z zarobkami. Więc państwo sobie kupią a ja sobie pojadę na urlop i tam z przyjemnością pozwiedzam przeceny...

starzeję się...

Czytałam kiedyś jednego bloga. Dość mnie wciągnął bo był taki paraliteracki. Pisała na nim jedna pani parapowieść parasensacyjną. Jedną, drugą, potem trzecią. Ale wieje nudą coraz bardziej. Zwroty "akcji" co chwilę i coraz gorsze puenty. I już mnie to nie bawi. Wolałabym coś innego, ciekawszego, inną powieść w odcinkach. Cokolwiek co mnie zafascynuje.
M. był. I pojechał. I pusto sie zrobiło. I smutno. A do tego nawet napalić w kominku nie można bo w domu się zadyma robi. Ale moze już dzisiaj to naprawią to znowu bedzie ciepło i trochę przyjemniej. I oszczędniej.
Do moich statystyk dotyczących kredytu wrzuciłam jeszcze dodatkowo dane odnośnie zużycia gazu. Kiedyś znalazłam blog jednej pani, która skończyła studia z ogromnym kredytem i jakoś sobie fajnie z tym poradziła. I nie umiem już tego znaleźć...
A tu spadł śnieg. Wracając wczoraj z K zajechał mi drogę samochód. W zasadzie nic nowego, ale to był cadillac. Kabriolet. Z dachem z dermy.

piątek, 30 listopada 2012

dziwne pytania

Przyjechał M. A ja w pracy. Koleżanka mnie pyta co mu kazałam w domu zrobić. No najciekawsze jest to że nic nie kazałam. Sam chciał. To niech robi. No bo co ja mam mężczyźnie zabraniać robienia czegokolwiek w domu. Tylko się boję że mi zmarznie.
Od tygodnia wszyscy mnie pytają dlaczego na integrację nie przyjdę. Bo nie. Nic w tym nie ma skomplikowanego, wybieram inną opcję, dla mnie lepszą. A to może razem przyjdźcie. Nie, dziękuję nie skorzystamy. Dlaczego nikt nie rozumie że ja naprawdę nie uważam mieszania swojego życia osobistego i zawodowego ani za stosowne ani za dobre? Przyszedł artysta i mówi że on też nie chciał iść ale dostał polecenie służbowe od szefa, zaczęłam się śmiać i zapytałam czy szef będzie nadgodziny płacił. Co w tym niezrozumiałego że tym razem nie przyjdę bo mam coś absolutnie ciekawszego, towarzystwo trzeźwe i naprawdę dobre i nie mam zamiaru z tego rezygnować na rzecz towarzystwa osób, z którymi 40 godzin w tygodniu w jednym biurze siedzę nie z wyboru tylko z przypadku. Usłyszałam już nawet że sie M wstydzę. Pokiwałam głową i olałam temat, jak ktoś ma kompleksy to niech uważa co chce, ja nie planuję w tym uczestniczyć.

czwartek, 29 listopada 2012

Zachwycona

Och jaka jestem zachwycona. Zachwycona światem jestem dzisiaj. Zachwycona moimi wczorajszymi zakupami. Zachwycona moim dzisiejszym planem dnia po pracy. I na dodatek podjęłam taką fajną i ciekawą decyzję że jak tylko wykończę sobie warunki mojej obecnej uomwy z tmobile to się od nich wyniosę w cholerę. Gdziekolwiek. Bo nijak nie da sie dogadać a internet w telefonie działa jakby chciał a nie mógł i w trakcie jednej rozmowy potrafią mnie po 4 razy rozłączyć. Dziękuję, nie podoba mi się jakość obsługi, pójdę sobie gdzieś indziej.
Jestem mało wymagającą klientką. Wymagam żeby działało. Nic więcej. A tu nie działa. Więc przykro mi bardzo, pójdę sobie gdzieś indziej. Po 13 latach współpracy.
Moja koleżanka mi ostatnio powiedziała że jestem głupia bo gdybym była bardziej wymagająca to by mi bank procent od rachunków oddawał, telefonia by nie kosztowała całego majątku tylko pół. I miałabym z tego jakąś realną oszczędność a nie dla własnego świętego spokoju i wygody zostawiam sprawy takimi jakimi są. Ale to się zmienia. Pójdę sobie i zabiorę mój numer ze sobą.
Jest taki amerykański trener motywacji, Tony Robbins i zawsze mówię sobie jedna jego maksymę zmiana jest możliwa kiedy strach przed zmianą jest mniejszy niż ból utrzymania obecnej sytuacji. Zaczynam mieć ogólne zniechęcenie i nie bać się już niczego. Chyba czas na zmiany.
Podejmowanie decyzji jest wyzwalające. I powoduje ogromny zachwyt.

środa, 28 listopada 2012

window shopping

Kupuję oczami. Jak pewnie wielu ludzi kupuję oczami. Chodzę po sklepie z wielkim wozem i przyjeżdżam potem do domu z siatami niepotrzebnych produktów a tego co potrzebowałam to w końcu nie mam. M namówił mnie do zrobienia zakupów online. Przeprowadziłam drobny research i wyszło mi że jest kilka sklepów, które a i owszem dowożą zakupy do domu, z tym że nie do mojego bo to za daleko, a ten co dowozi do mojego to nie dość że na produktach zyskuje to jeszcze ma najdroższy transport w całej okolicy i nie da się go zamówić na konkretną godzinę. Więc zamówiłam zakupy do siostry, bo do niej dowożą. Po dokonaniu dwóch zmian przed godziną Z (zamknięcia zamówienia) udało mi się w jakiś sposób zakończyć zakupy. I ciekawa jestem jak będzie ta dostawa wyglądać. Siostra mi przysłała wiadomość że dostarczyli pięć minut przed czasem. 
Ale widzę pewne zalety takiego zamawiania. Ogromne zalety. Kupiłam tylko to co było na liście. Nic mi się "nie przypomniało", nic nie zobaczyłam "przez przypadek" i nic nie okazało się "koniecznie potrzebne". Oszczędziłam masę czasu, którego akuratnio nie mam i podejrzewam że kupę pieniędzy również. A jak sobie pojadę moje dobra odebrać, to może jeszcze obiad dostanę. Ciekawa jestem jak się to sprawdzi. Bardzo.

wtorek, 27 listopada 2012

tytuł Gosposi Roku przyznany

Droga mamo bardzo Cię kocham ale obawiam się że nie mam aspiracji do tytułu Gosposi Roku. Nie pamiętam o datach oddania do pralni, odbioru z pralni, robienia wielkiego prania ani dorocznego święta odkurzacza. Owszem posiadam odkurzacz i nawet posiadam wiedzę jak sie go obsługuje i co ciekawsze raz na jakiś czas to czynie bez ogłaszania tego dnia świętem. Posiadam również wiedzę odnośnie robienia prania i wieszania go. Różni sie ona od posiadanej przez Ciebie wiedzy, co jak wiesz po każdorazowym powieszeniu przez Ciebie moich rzeczy kończy się moim przewieszaniem, bo są powieszone w moim mniemaniu błędnie. Na moim stole stale znajdują się jakieś przedmioty, co jak wiemy obydwie nie mieści się w Twoim pojmowaniu. Niemniej jednak chodzę po tym świecie od lat 33 ponad i pomimo szczerego postanowienia poprawy nie mam aspiracji do tytułu Gosposi Roku, który przyznaję Tobie, chociaż w Twoim domu pewnych problemów, które zauważasz u mnie, sama nie dostrzegasz.
Nie bawiłaś się ze mną w gotowanie, więc nie mam nawyku przesiadywania w kuchni i pichcenia, po prostu nie odkryłam w sobie większej potrzeby gotowania ani spełniania roli służącej domu (nie służącej domowników). Po babci przejęłam nawyk zbieractwa przedmiotów wszelakich i dobrze mi z tym. 
Niemniej jednak lubię mój dom na moich zasadach i pomimo mojej szczerej miłości doprowadzasz mnie swoim łazikowaniem i wprowadzaniem tu swoich porządków do furii. Nie uważam za zasadne oczekiwania że po dwóch tygodniach mieszkania tutaj wszystkie pudła będą rozpakowane a ja nagle w pięknie lśniącym domu będę w fartuszku podawać szarlotkę. Niestety tak nie będzie. Nie umiem robić szarlotki, a zamiast rozpakowywać pudła zajmowałam się projektem. Nie oczekuję od Ciebie żebyś robiła tu cokolwiek, prosiłam jedynie żebyś wpuściła fachowców i poczekała aż sobie pójdą, nie skrobała kuchenki, nie robiła prania, nie wieszała go, nie prosiłam też żebyś robiła cokolwiek w garderobie. Po prostu mam oczekiwanie od Ciebie że pozwolisz mi zrobić to samej kiedy przyjdzie na to pora.

niedziela, 25 listopada 2012

co to się człowiek nie dowie...

Pod moją nieobecność zawitują do mojej wsiowej posiadłości goście. Goście maści wszelakiej bądź to umówieni, bądź z łapanki zorganizowani do przewożenia różnych towarów. Tak czy inaczej ostatnio przy mojej błogiej nieświadomości zawitała do mnie moja siostra ze szwagrem, przywożąc jakieś części moich ruchomości, żeby teraz tu troche narobiły domowego klimatu. Ponoć usiedli przy kawie i zaczęli sie rozglądać i nagle mój kredens co to go dostałam od M im się zwidział, a nade wszystko ceramiczne gałki do niego, moje marokańskie lampy ponoć również i jeszcze jakieś detale zwiezione ze świata wszelkimi możliwymi kanałami żeby tworzyć klimat. Nawet mieli jakieś pomysły żeby to czy tamto sobie zabrać do siebie ale na szczęście wybiła im to z głowy matka. I tą metodą dowiedziałam się że moja siostra po pierwsze mnei jednak odwiedza, taki mały detal że akuratnio pod moja nieobecność a po drugie cokolwiek co tworzy mój dom jej sie podoba a to rzadki przypadek...

sobota, 24 listopada 2012

pokichało mnie

Ale mnie obsmarkało, pokichało i ogólnie powinnam w te pędy wrócić na chorobowe bo albo praca mi nie służy albo ten dom walczy ze mną o rację bytu. Niestety obawiam sie że ja tu zostanę i jakoś przetrwam biedę bo tak się składa że M w swojej dobroci sprezentował mi ciepły szlafrok i pomoc domową. Więc nie ma bata - zostaję. Tylko jeszcze muszę zjechać na dół po zakupy, bo katar katarem ale jeść trzeba. Póki co mama mnie wsparła przywożąc mi obiad na dwa dni ale przecież tak nie będzie wiecznie a na makaronie z sosem za długo też nie pociągnę. 
Więc trochę odgarnęłam trocin z mojej świeżej jeszcze nie skończonej kuchni, i na półce zamieszkał Jamie. Na tej najłatwiej dostępnej. A na blacie pomoc domowa.

Wojna!

Wrócił bohater z wojny. Z wydartą skórą pod okiem. Rudy nie darował, rudemu nie darujemy. Biedny mój śliczny kotek czarnotek stał się ofiarą podłej napaści i leczy swoje skołatane nerwy i ego. Na całe szczęście pańcine kolanka i pełna micha pomagają znieść ból własnej egzystencji, wiec jakoś udało mi się mojego pacyfistę przekonać że świat jednak jest niezły a rudy to podły wyjątek. 

piątek, 23 listopada 2012

poszukuję

Poszukuję siebie. Zgubiłam się. W gąszczu. Gąszczu spraw wszelakich. Wyglądam ni to nisko ni wysoko, ni grubo ni chudo, ni to w kolorze ni bez. Za to z fakturą. Kto mnie widział niech da znać bo ja siedzę i sama siebie odnaleźć nie umiem. Weszłam do swojej garderoby i wyszłam, mam już tam cudów wszelakich pod sufit, więc uciekłam zamykając za sobą drzwi, w sypialni jest względnie wyględnie, w pracowni tak nijak, zerkam, nie ma mnie tam między papiórami, w łazience leżakują dziady wszelakie na podłodze a na dole! Jeszcze gorzej. W saloniku nie ma jak przejsć bo jest wszystko na górze, na dole i jeszcze ddoatkowo z kuchni wyciągnięte. I nic lepiej nie jest. W kuchni panowie stolarze co to mnie dzisiaj z rana zaskoczyli swoją obecnością przy wychodzeniu rano do pracy, zażyczyli sobie kawę, cukier i czajnik. I zgupłam totalnie ale dałam im co chcięli po czym uciekłam w tempie błyskawicy do pracy bo jeszcze by co innego chcieli a w domyśle forsę.
Więc nie ma mię. Bo sie pogubiłam. W głowie własnej też. Mam na dziś jeszcze zaplanowane trzy rzeczy a już się zastanawiam jak ja to jedna ogarnę niby. Ale wczoraj w ramach planowania dobrego snu czytałam Jamiego, a w zasadzie to przeglądałam obrazki. Pięknie to wygląda. I będzie bal...

środa, 21 listopada 2012

zaproszenie

Zapraszam szanowne ciepło z mojego pokoju dziennego zwanego salonikiem do sypialni i mojej pracowni. Ależ proszę się nie wstydzić, zapraszam na pokoje, zapraszam...

Mam kłopot. Nie mam pojęcia kompletnie jak zaprosić to moje kominkowe ciepło na górę. W sypialni wieje chłodem, w pracowni też, w łazience jest odrobinę lepiej. I zastanawiam się. Nad powieszeniem wiatraczków, wietrznych dzwonków, wymuszeniu ruchu powietrza. Jakiegokolwiek ruchu powietrza. Bo siedzę i mi zimno, mimo tego ze generalnie na dole jest gorąco. Nie znam się na wentylacji zupełnie niestety.

niedziela, 18 listopada 2012

ale jestem dziana!

Miałam już coś na ten temat napisać wczoraj, ale się nie poskładało. Dzisiaj za to temat wrócił jak bumerang i nie wiem czy mam się śmiać czy zapłakać głośno.
Wczoraj zawiozłam mamę na zakupy i na parkingu przed supermarketem zaczepiły mnie dwie małe cyganki. Nie cierpię żebractwa, złodziejstwa i krętactwa i chytrości za 5 złotych. Wkurzyłam się i powiedziałam swoje że ja na pieniądze ciężko pracuję. Moja matka cyganiątka zagadała a mnie opieprzyła że jak ja mogłam im czegoś głupiego nie powiedzieć tylko na nie buczę a one mi w nagrodę samochód porysują. Samochód przestawiłam i poinformowałam ochronę sklepu o tym że jestem nagabywana na parkingu i niech coś z tym procederem zrobią. 
Zaprosiłam na dzisiaj gości. W ramach przygotowań umyłam podłogę i cichaczem do mojej tajnej dziurki do wylewania brudnej wody sie wychylam, nikogo nie widać, bo przecież w niedzielę na wsi myć podłogi to nie wypada, ledwo co wylałam, nie zdążyłam jeszcze wiadra schować a tam 
- dzień dobry pożyczy mi pani 50 złotych bo chora jestem? 
Nosz &^*(%&^$ mać. Człowiek tu się stara żeby go nikt nie widział a tu się zawsze taka łazęga przypałęta. Co ciekawsze spojrzałam na tą panią i stwierdziłam że jak na taką co musi pieniądze pożyczać to nie dość że elegancko ubrana to jeszcze jakoś podejrzanie sprawnie szła jak na chorą. Pomijam ten drobny szczegół że po raz pierwszy w życiu na oczy tą kobietę widziałam. 
M stwierdził że widać wyglądam na bogatą, ja podejrzewam że wyglądam również na naiwną skoro wszelkiego rodzaju cwaniaki akurat chcą do mnie przychodzić po pieniądze. Nie wiem kim była ta kobieta, pierwszy raz w życiu ja na oczy widziałam. Dlaczego mam pożyczać pieniądze obcemu? Dlaczego mam się narażać na dyskomfort odmowy? dlaczego mam wspierać wszelkiej maści żebraków kiedy gdyby poszli do pracy to by zarobili swoje pieniądze? Mnie się nikt nie pyta czy mi się chce rano wstać. Bank mnie nie pyta czy mam za co zapłacić ratę, a koty nie pytają czy mam za co im dać do michy, a tym bardziej mój samochód nie pyta czy mam za co wlać do baku. Ja po prostu muszę mieć.


No i poczyniłam jeszcze jedno odkrycie w mojej pralni dzisiaj. Jeszcze jedną żarówkę 100W, którą zmieniłam przy akcji wymiany żarówek. Czyli już 965W. Ciarki mnie po plecach przeszły jak to zobaczyłam. Nawet liczyć mi sie nie chce.

sobota, 17 listopada 2012

wiejska sielanka

Usiadłam nad pracą i słyszę wrogie warczenie, pomruki niezadowolenia i okazjonalne wrzaski. Nie ma to jak okazać władanie nad swoim terytorium pełnojajecznemu wrogowi przez okno. Koty stoją przed szybką i warczą na rudego z sąsiedztwa. Dałam jeść pogłaskałam ale jak widać potrzeba obrony własnego terytorium jest ważniejsza i większa bo stoją przed tym oknem i nic im nie pomaga. Gorzej że z tego co wiem o kociej psychologii mogę w tej sytuacji tylko pogorszyć sprawę.
A to było tak... poszły koty do tego miejsca, które kiedys będzie moim ogrodem i sobie spokojnie zwiedzały, znaczy jeden bo moja puchata miśka sama to owszem ale niekoniecznie wiec wychodzi na dwa metry od drzwi i wraca ale książę pan poszedł dalej. I spotkał na tym "dalszym" rudego z sąsiedztwa. Rudy go pogonił, potem on pobiegł za rudym ale jak się okazało to nie było zaproszenie do zabawy tylko jakaś dyskusja o terytorium więc mój kotek czarnotek się napuszył i był oburzony. Ale wtedy oburzona i pełna matczynego instynktu wkroczyłam ja w swojej głupocie wielkiej sypiąc kotom jedzenie do michy i zamykajac drzwi balkonowe bo nie bedzie mi tu moich maleństw nikt poniewierał. A teraz siedzą i stroją miny przez okno. I warczą na wroga zza szybki.

piątek, 16 listopada 2012

wyrzuty kieszeni

W zasadzie to sie zastanawiam. Czy wyrzuty sumienia z tytułu zachowania nie eko, sprzętów niskiej klasy energetycznej, prądożrących żarówek i nieocieplonego domu nie są czasem wyrzutami portfela. No bo jakby się temu przyjrzeć bliżej to jak nic wygląda że eko=oszczędny. Jak mi ktoś zarzuci że skąpa jestem to mogę śmiało zaprzeczać, ależ nie, ja jestem eko. Jestem zielona.
Dzięki uprzejmości M wymieniłam żarówki. Od razu moje ekosumienie i zielony portfel poczuły się lepiej. Zmniejszyłam wydzielanie dwutlenku węgla! Tak sobie to cichaczem przeliczyłam mam 12 żarówek po 15W (następnym razem kupię ledy ale teraz takie żarówki wystaczą) łącznie 180W jeżeli zapalę wszystkie naraz i spodziewam się że przelicznik jest godzinowy. Z ciekawości zerkam na te żarówki, które tu były zamontowane 865W za godzinę świecenia. Auć. To boli. Przy prawie 61gr za 1kWh plus przesyłowa taka siaka i owaka... Prawie 53grosze na godzinę świecenia światła (zakładając że świeciłabym wszystko jak leci). Od godziny 16 do 22 to 6 godzin i godzina rano i jak nic wychodzi 3,70 za jeden dzień (w zimie). W skali miesiąca to daje 111 złotych przy 23,10 dla mojego nowego zestawu żarówek obecnie. Za pozostałe 87 złotych 90 groszy można po miesiacu kupić kolejne 4 paczki żarówek i jeszcze zostanie na kawę. Niedrogą coprawda ale zawsze.
Dlaczego to liczę? zastanowiły mnie ostatnio dwie rzeczy. Jakąś chwilę temu byłam w gazowni i zgadałam się z jedną panią, która przyszła podać stan licznika, powiedziała mi że kiedy wymieniła żarówki na energooszczędne to przez pół roku nie płaciła za prąd bo po rozliczeniu okazało sie ze miała ogromną nadpłatę. Poza tym jaka jest rzeczywiście "wartość" takiej żarówki czy montowanie tych oszczędnych cudów nie jest tak naprawdę zapłatą za prąd tylko inaczej. I wygląda na to że niekoniecznie, chociaż szczerze mówiąc nie spodziewałam się że takie bardzo proste rozliczenie pokaże że taka inwestycja zwróci się już w ciągu miesiąca. Wiadomo do tego są jeszcze opłaty przesyłowe stałe, zmienne, stałozmienne i wszelkiego innego rodzaju z abonamentem włącznie ale to juz tylko energetyka jest w stanie zrozumieć.
Ostatnio rozmawiałam z moim ojcem na temat kosztów utrzymania domu i on był dość zmartwiony że mogę finansowo nie udźwignąć tego tematu. Nie ukrywam juz jakiś czas chodzi mi to po głowie, w końcu mieszkanie w centrum, centralne ogrzewanie, ciepła woda z junkersa (oczywiście też "skąp-eko") i kuchenka gazowa a dom na skraju wsi, ogrzewanie gazowe, ciepła woda ze zbiornika a kuchenka elektryczna, zamiast windy obsrany przez psa sąsiadów podjazd a zamiast pani sprzątającej łopata do śniegu. Ale jak tak myślę to nadal jestem naraz tylko w jednym pokoju i świecę światło tylko tutaj, gotować gotowałam tam to i tu muszę to robić, prać prałam, to odśnieżanie troche mnie przeraża ale przecież jakoś sobie dam radę. A finansowo? jak odpadnie czynsz (a w czynszu: woda, ogrzewanie, śmieci i sprzątanie) to powinnam jakoś zipać. Oczywiście bedąc eko.

czwartek, 15 listopada 2012

macki

Macki macają. Powoli wynajdują mnie gdzieś w czeluściach mojego życia i wyciągają po mnie lepkie przyssawki. Dzisiaj zaskoczyły mnie dwa razy. 
Mam obsesję własnego bezpieczeństwa. I mojej rodziny, bliskich, dalekich, lubię mój świat takim jakim on jest. A ostatnio mnie zaskakuje. Bezgłośnie przysyła nieprzewidziane rachunki, monity za jakieś dawne finansowe grzeszki, o których nie miałam pojęcia a rzeczy z przyszłości nagle stają się bolesną teraźniejszością, potrzebą na tu i teraz wysysając resztki z mojego budżetu a tym samym kruchego poczucia panowania nad własnym bezpieczeństwem finansowym. 
Halo nikt mnie nie ostrzegał! Mój tata zapytał miesiąc temu czy stać mnie na przeprowadzkę. No problem polega na tym że nie stać mnie na brak przeprowadzki, ale jak się okazuje na przeprowadzkę tym bardziej nie. Bo przecież trzeba podkładkę pod krzesło do komputera żeby nie zrujnować podłogi, jakieś krzesła, stołki, kompletnie nowy zestaw oszczędnych żarówek, kotom brakujące szczepienia... a jak już wszystko jest jakoś opanowane w miarę i przystosowane do konieczności oszczędnego życia i gospodarowania to rano złudzenie panowania pryska jednym zdaniem "całą noc świeciło ci się światło przed domem". I kółko się zamyka bo trzeba kupić czujnik.
A koty chcą wyjść. Czekają pod drzwiami aż je wypuszczę do miejsca, w którym planuję kiedyś zrobić ogród i cieszyć się wolnością. Nierozsądnie daję się namówić. A potem wołam żeby wracały do domu, bo przecież trzeba wracać.
Mam sny. Sny braku poczucia stabilności. Niepewne, chwiejne. Dziwnie tak. Nie słyszę ludzi wieczorem. Z innych domów nie dobiega muzyka ani odgłosy awantury. Tylko czasem odległe szczekanie psów.

środa, 14 listopada 2012

bzzz

Był kiedyś taki filmik na youtube o różnicach między budową mózgu kobiety i mężczyzny i mężczyzna ma taki nothing box a kobieta ma milion myśli, które tak latają i latają i robią bzzzzz. No i moje myśli tak robią bzzz. Powinnam mieć kartkę i spisywać to co muszę kupić. A na pierwszym miejscu mojej listy zakupów jest... krem do rąk! masakra co mi sie z rękami podziało. Moja piękna gładka skóra, sprawiająca wrażenie że nigdy w życiu nie chwyciłam sie żadnej roboty sparszywiała, zrobiła się szorstka i sucha i teraz wyglądam dla odmiany jakbym calusieńkie życie tylko szorowała wszystko przy pomocy bardzo ale to bardzo żrących środków.
No i bzzzz bzzzz latają te moje myśli a tu że patyczki do uszu się skończyły, że kremu do rąk nie ma że żarówki, że deska do krojenia nie przywieziona i że że że... milion że. I ja jedna. Już się gubię. I zimno jest.

wtorek, 13 listopada 2012

chcesz mieć cos zrobione dobrze....

zrób se sam.
Musiałam pożyczyć piec kominkowy. Kozę. No cóż aktywów na schody i na piec już nie stało więc nie ma że boli trzeba było pożyczyć. Pożyczyłam. Oczywiście na urządzenie sypały sie gromy, że dużo pali, że nieekonomiczna, ze mało ciepła daje, że pęknieta i ogólnie do dupy. No i byłoby nic tylko ostatnio na dodatek odkleił jej się sznur uszczelniający. Miałam to już zrobić wczoraj wieczorem, ale udało sie dzisiaj rano, odtłuściłam, sznur przykleiłam nowiutki, żeby ładnie było, trzymać sie trzyma, odpalam kozę po upływie wymaganego czasu a ta cholera palić nie chce. I taką mam wątpliwość czy przez przypadek nie naprawiłam tego cudu techniki takim prostym sposobem. Ale ciepło dawać daje, od dwóch godzin wsadziłam drugie polano kilka minut temu, ciepło jest i ogólnie nie wiem czy to jeszcze za krótko czy to może ja nie widzę problemu jeszcze? a sznur sie trzyma, wygląda bardzo ładnie taki nowy i równo przyklejony. Och i ach.
A poza tym to sąsiad wyprowadza na mój teren psa. A ten pies... jak to mówi jeden lokalny burmistrz... idzie pies i sru. No i on czyni ten akt niegodny na mojej działce. I byłoby nic bo teren nieogrodzony i nieurządzony ale szlag mnie jasny trafia bo czyni to akurat w miejscu gdzie parkuję samochód. I byłoby nic gdybym sobie w zeszłym tygodniu nie wdepnęła w ten wyczyn. A dzisiaj gotuję sobie obiad a tu zagląda mi przez balkonowe okno mopik. No jak nic mopik to był, fryzura podobna, chociaż fryzjer dużo gorszy albo co gorsza po wiejsku fryzjera brak i pies fryzowany od gara. A koty nie są zachwycone takim intruzem.

online again

Jestem spowrotem. W międzyczasie się przeprowadziłam, okazało się że popsuty i totalnie umarły sterownik do ogrzewania był całkiem żywy tylko pan instalator nie był całkiem przytomny a mój lekarz uznał że nadal jestem chora i stanowczo powinnam uważać na siebie i na pogodę i w końcu siedzieć w domu zamiast latać z tyłkiem nie wiadomo gdzie. No i śniło mi się że obie moje koleżanki z biura wywalili z roboty. Ale to było na drugą noc więc się nie liczy.
Niemniej jednak żyję. Znowu jestem podłączona do sieci i przywykam do nowej rzeczywistości. I tego potwornego pobudowlanego syfu, który mnie prześladuje.

środa, 7 listopada 2012

nie lubię filmów których nie widziałam

Jeden z moich zaprzyjaźnionych współpracowników zawsze mówi że nie lubi filmów których nie widział. No ja też nie lubię, skoro nie widziałam to znaczy że nie miałam okazji polubić. Co gorsza nie lubię również współpracowników, których nie znam.
Jakiś czas temu dostałam rysunki konstrukcyjne do jednego projektu. Tylko się to ani kupy ani dupy nie trzyma. Zwymiarowane do połowy. Drogą dedukcji, drogi Watsonie doszłam do tego w którym miejscu teoretycznie powinny znajdować się słupy konstrukcji dachu. Naniosłam je na rysunek. A potem cała fantastyczna idea że ten dach ma cokolwiek wspólnego z projektem runęła jak domek z kart. Niemniej jednak nie poddawałam się. Narysowałam wszystko raz. Narysowałam drugi raz. Narysowałam trzeci raz... Jako że rysunki w skali mizernej dość mam to ślepakami wyoczyłam dzisiaj jeden wymiarek, w którym teoretycznie powinna znaleźć sie kalenica tego projektowanego dachu. Spojrzałam na to co wynika z moich rysunków, na to co wynika z pomysłu konstruktora, zmierzyłam jeszcze raz, potem jeszcze raz. I albo ja się mylę, albo konstruktorowi się machnął dach o jakiś metr prawie. Patrzę na moje wypociny, na wypociny konstruktora. I nie dosć że nie lubię filmów, których nie widziałam to obcych konstruktorów też nie lubię. Bo nie mamy za sobą morza wypitej herbaty i godzin opowieści o głupotach. A sucha konstrukcja... no cóż, nie na tym polega ta praca.

przewrócone w głowie

Przyszedł stolarz i mi poprzewracał w głowie. Miałam tak ładnie już wszystko poukładane. Kolorami, fasonami, teksturami i dał mi do myślenia. Że może to nie tak a inaczej? Że tak sie nie da, że tak będzie źle, nierówno a tak to śmak i oczywiście zaburzył mi porządek rzeczy. W mojej kuchni. Moje kolory, mój spokój, moją pozorną nudę. Wracam do swojego ustalonego porządku powoli, ale z pewnymi nowymi pomysłami, przemysleniami. Trzeba wybrać kolory mebli. Do oszałamiających płytek w kolorze oceanu i szarych lśniących płytek mojej roboty. Tak sobie myślę że to dobre skojarzenie. Ocean, głęboki odcień granatowej zieleni, szare mokre kamienie połyskujące w zachodzącym słońcu, żółtawy piasek pod nogami. Brakuje mi tylko drewna przeżartego od soli wyrzuconego na brzeg. Usiłuję sobie przypomnieć co jeszcze widać siedząc na brzegu oceanu i patrząc na zachodzące słońce... Tego koloru mi brakuje. Tej faktury. Pamięć płata mi figle.
Chleb sodowy z serem. To mi przychodzi do głowy. Ale zupełnie nie o to chodzi... jaki kolor ma fala rozbijana o brzeg oceanu?

wtorek, 6 listopada 2012

zerowa motywacja...

To jest chyba jakieś zaraźliwe albo ciężko zakaźne. Motywację mam zerową do czegokolwiek. Jakiejkolwiek pracy. Moze bym się ewentualnie pakowała. Ale też nie do końca. No po prostu mam wszystko totalnie ale to absolutnie gdzieś. Nic jakoś na to nie mogę poradzić. Bo mi się nie chce. Może to rzeczywiście argument za tym żeby leżeć w domu jak królewna i chorować z całym majestatem zapyziałego nosa i lekko zahaczonych oskrzeli. Ale mi to nie odpowiada. Ja naprawdę nic na to nie poradzę że siedzenie w domu napawa mnie jeszcze większym wstrętem niż jakakolwiek praca. Nawet w ramach tego niechciejstwa wsadziłam gary do zmywarki i koc do prania. Nie pomogło. Nadal mi sie nie zachciało chcieć.

walizeczka

Mam taką małą walizeczkę. Czerwoną. Czasem pakuję do niej rzeczy i wyjeżdżam w dal. Ale dziś jest inny dzień. Zapakowałam do niej rzeczy i wyjeżdżam całkiem blisko. Zabieram pościel. Wsadzę ją do różowej szafki. I przywiozę pustą walizeczkę spowrotem. Tutaj sie mówi nazad. Przywiozę ją nazad. I tak znowu i znowu i znowu. Mam dwa pudełka. Trzeba je juz też powoli pakować. Ale co do nich włożyć?
Zaczynam odczuwać powolny dreszczyk emocji przed przeprowadzką ale też strach i niepewność. A tu wygląda na to że to już. Tuż tuż.

poniedziałek, 5 listopada 2012

kronika policyjna

Zatkało mnie dzisiaj i to dwa razy. No dobra w ostatnich dniach zatkało mnie wiecej niż dwa razy i taka zatkana jestem bo zupełnie nie wiem jak mam zareagować. Czy się śmiać czy chichotać czy co robic bo przecież gdyby sprawę brać na poważnie to musiałabym sobie strzelić w łeb chyba.
Pewna pani zalegała skarbonce coś ponad dwa koła. Dwa tysiące złotych, pięćset euro, czterysta funtów, jak zwał tak zwał. Generalnie jakaś wymierna wartość ale powiedzmy sobie że w skali tego ile ludzie potrafią zalegać skarbonce to niezbyt wiele. Błędem tej pani było to że zamiast odebrać wezwanie do zapłaty pójść i się pokajać i poprosić o rozratowanie nie odbierała poczty. Trudno - głupota, niefrasobliwość, zamiatanie problemu pod dywan, jak zwał tak zwał ale skarbonka sie wkurzyła i panią postanowiła aresztować i wysłać za długi do więzienia dla przykładu. Pech chciał że skarbonka świadoma bądź nie wysłała panów policjantów żeby panią zabrali do miejsca odosobnienia w kajdankach w środku nocy, bez uprzedniego sprawdzenia czy pani aby czasem przypadkiem nie ma dzieci. Okazało sie że kobieta była samotną matką dwójki małych dzieci, które wyrwano ze snu w piżamkach i zabrano nie wiadomo gdzie bez słowa wyjaśnienia. Teraz szanowni panowie ministrowie chodzą i się tłumaczą za "błędy". A kto tym dzieciom teraz tą traumę wynagrodzi i jak? jak to wytłumaczyć? jak mają spokojnie iść spać? we własnym domu? we własnym łóżku?
Mamy taką panią w tym kraju. Nazwijmy ją kandydatka do tytułu matki roku 2012. Otóż pani Kasia sie policji zgubiła. Panią Kasie znamy ponieważ jest podejrzewana o morderstwo swojej sześciomiesięcznej córeczki Madzi. W ramach małej szansy na matactwa i na nie wiadomo co jeszcze pani Kasia spokojnie sobie siedziała u własnej matki pozując do różnych przedziwnych sesji zdjeciowych, aż się wzięła i zgubiła. Jak pęk kluczy albo dwa złote.
Mamy jeszcze kolejną kandydatkę do tytułu matki roku 2012, a w zasadzie to niezbyt wiadomo, którego roku, bo nie wiadomo ani w zasadzie o ile morderstw własnych noworodków jest podejrzewana ani kiedy następowały te czyny. Ciekawostka polega na tym że ta pani była pięć do sześciu razy w ciąży, urodziła za każdym razem w domu i nikt aż do ostatniego razu tych ciąż nie zauważył. A pani miała stały dozór kuratora i opieki społecznej. Normalnie Trinny i Susannah z ich optycznymi trikami ukrywania niedoskonałości sylwetek się kryją. I Gok Wan też.
Ale wsadźmy kobietę za podatki, sterroryzujmy jej rodzinę. Bo tak jest łatwiej, po najmniejszej linii oporu. Bo w końcu od śmierci i podatków ucieczki nie ma, a od polskiego wymiaru sprawiedliwości może się uda.

Urzędowo

Jakiś czas temu dostałam monit że nie zapłaciłam jednego rachunku. W moich zapiskach rachunek widniał jako zapisany, na koncie kasy nie było, sprawdziłam w czeluściach własnej pamięci i mi zaświtało że rzeczywiście kiedyś mój bank wyświetlił mi komunikat że odrzucony przelew, ale sprawę dawno załatwiłam i zapomniałam o tym. Ale okazało się że firma X, która mi rachunek wystawiła przysłała monit bo zrobiła sobie wydruk i doszła do wniosku że rachunek niezapłacony, więc trzebaby mnie doprowadzić do porządku. Ich prawo. 
Uczyniłam wydruk potwierdzenia zapłaty i posłałam rodzicom mailem, zapominając o całej sprawie. Mama się zgłosiła na ochotnika że pójdzie tam i zaniesie potwierdzenie wpłaty. Ale dzisiaj byłam w firmie X załatwiać zupełnie inną sprawę no i mama mi mówi "a wiesz ja mam jeszcze tamto potwierdzenie z tamtego rachunku to jak juz tam idziesz to idź i to wyjaśnij przy okazji." Spoko, w końcu jaka różnica czy będę coś załatwiać przy jednym okienku czy przy dwóch.
Przychodzę do firmy X, swoją sprawę załatwiłam, powiedzmy, potem zaczynam się zabierać do tego drugiego tematu, chcę przedstawić pani dowód wpłaty, patrzę.... a tam... wzorek na szydełkową robótkę.
Taka tam niespodzianka.

niedziela, 4 listopada 2012

wielkie oczy

Boję się. Rzadko sie boję ale wygląda na to że to wszystko staje sie powoli rzeczywistością. Powinnam brać pudełka, pakować manatki i powoli powoli myśleć o przenosinach kolejnych elementów układanki. Mebli, ciuchów, sprzętów. Robię listy potrzebnych rzeczy, na które totalnie nie mam pieniędzy i coraz bardziej mam wrażenie że świat mnie przerasta.
Kiedy kupiłam działkę chciałam tylko zabezpieczyć dach stodoły żeby sie nie lało do środka. Niedługo miną trzy lata a mało kto pamięta że kiedyś tam było cokolwiek innego niż to co teraz. Okoliczni mieszkańcy znają mnie i całą moją rodzinę i fachowców, ich to może nawet najlepiej. Wszystkie plany które miałam trzy lata temu kompletnie sie pozmieniały. Miałam kupić działkę i spłacać kredyt. Taki był plan. A teraz już pora na pakowanie manatek. I wpadam w powolną panikę. Jak ja sobie poradzę? Nowe miejsce, nowi ludzie, nowe otoczenie. Wieś, daleko od miasta. Moje zwierzaki w tym całym "nowym". Podobno zawsze są przynajmniej dwie drogi. Ja teraz mam ochotę uciekać. Mam wrażenie że już skończyłam co miałam do zrobienia a teraz resztę niech sobie robi ktoś inny. Niech ktoś inny sobie radzi. Ja już dziękuję, do widzenia, powodzenia.
Ale tak się nie dzieje. Wstaję rano i to znowu jestem ja. Na godziny przed przeprowadzką. Moja mama się kłóci że sie jej zepsuła kuchenka albo pralka a nie ma pieniędzy na nową bo budowa. Mój ojciec chodzi zadowolony i mruczy "wiesz trzeba by kupić mostek". Mam ochotę wrzeszczeć. Za co? 
Mam ochotę sie rozpłakać. Że to nieprawda, że nie stać mnie na to wszystko. Że tak nie można, że z czego będę żyła. Że trzeba mieć jakiś plan. Że powoli, że ja nie mogę, że nie umiem i że jestem taka malutka. A potem znowu będę musiała stać i udawać że to wszystko jest właśnie takie jak miało być. Że czekam na to jak na przygodę. Że to że mogą mnie z pracy wywalić lada dzień wcale mnie nie wzrusza. Bo będzie "nowe".

piątek, 2 listopada 2012

stanikowy zawrót głowy

O jak ja kocham staniki! I wszystko przez Makłowicza! no dobra co ma aktoro-kucharz do staników? no pozornie niby nic. Ale tylko pozornie. W 2009 roku blogiem roku została stanikomania. A ja akurat na zakupie byłam... kategoria "moje zainteresowania i pasje". I w końcu się dowiedzieliśmy czym poza graniem i gotowaniem pasjonuje się pan Makłowicz. I fajnie. To mu dodaje człowieczeństwa, skoro mu się nawet jedzenie nie przypala i przepuszcza pieszych na przejściu (jestem tego żywym dowodem).
Drążyłam temat parę dni, zmierzyłam się zgodnie ze wskazówkami podanymi na stanikowych stronach i wyskoczył mi rozmiar. Nie powiem oczy mi wyszły z orbit. Bo po pierwsze taki rozmiar NIE ISTNIEJE. Poza tym gdzie ten internet u mnie tyle cycków znajdzie żeby takie wielkie miski wypchać?!? Ale nie dałam za wygraną, pogrzebałam w internecie i znalazłam że w moim mieście znajduje się taki sklepik z brafitterką na wyposażeniu. Poszłam. Zima była, w sklepiku zimno jak jasna cholera a przecież zimno = niefajnie. Powiedziałam pani co odkryłam, ona zaczęła się śmiać. Finalnie okazało się że w moim internecie prawdę pisali! Wyszłam w staniku. Nie no nie w staniku. W biustonoszu. Nie powiem ale pół drogi macałam sie po piersiach. Gdzie one sie ukrywały przez te wszystkie lata!
W domu szybko zrzuciłam większość ciuchów i stałam przed lustrem i gapiłam się i macałam, żeby sprawdzić czy to aby napewno jest moje ciało. Zadzwoniłam do siostry i posłałam ją do pani B. Nie pamiętam co mówiła, ale ona też maniakalnie kupuje staniki. I mama też. I moje kolejne koleżanki zarażone przeze mnie manią posiadania...
I tak sobie myslę trzebaby sie znowu wybrać na łowy... albo chociaż do pani B. żeby wszystko znowu na nowo pomierzyć.

smarkatość

No i dopadło mnie. Ktoś mi tu przyniósł jakiegoś wirusa podłego i ledwo zipam. Smarkam i psikam. A fe jak ja za tym nie przepadam! Do tego jeszcze ta bezsenność. Stanowczo. NIE PRZEPADAM ZA PRZEZIĘBIENIEM. Ukradłam M wapno, tak wiem że lezało w mojej szufladzie na leki i napewno by mu data wyszła zanim M by go zużył ale ukradłam bo święcie wierzę ze wapno mi pomoże. A tu mowa o cmentarzach. O umieraniu, o pożegnaniach. O tych co odeszli.
Tak oczywiście że nie byłam wczoraj na cmentarzu. Za to byłam dwa tygodnie temu, trzy tygodnie temu i miesiac temu. Czyli dokładnie wtedy kiedy ci wszyscy którzy teraz tak pędem tam lecą nie byli. W zeszłym roku projektowałam pomnik. Prosty. Czarny. Tak jak lubię. Prosto i na temat. Bo projekty powinny być proste. Jak skała.
Dawno dawno temu powiedziałam mojej rodzinie jak ma wyglądać mój nagrobek. Nie żebym się spieszyła gdziekolwiek, ale ma być tak jak sobie wymyśliłam. Wszystko. W końcu potem ktoś tam będzie przychodził. Chyba.

czwartek, 1 listopada 2012

mebluję się...

A mój nowy dom nabiera kształtów. Zawiesiłam firankę. Jedną. I dwie zasłonki. I poskładaliśmy szafy do garderoby. Zawiozłam tam wycieraczkę. I zapach do kibla. I jestem już coraz bliższa stwierdzenia że jeszcze kiedyś oswoję tą przestrzeń i poczuję sie tam jak u siebie w domu. Ale jeszcze nie dziś. Nie teraz. Może jak tam znowu pojadę...

skarpetowe sery...

Pojechałam dzisiaj do rodziców. Ojciec przez przypadek otworzył lodówkę w mojej obecności. Ojapierniczę ale smród aż cofa! Zapytałam go grzecznie co tak jedzie a on do mnie że serek i on się nie pyta kiedy z mojej lodówki tak śmierdzi. No tak całkiem prawie zapomniałam o tym że dostałam od siostry serek zdobyczny z kraju serem śmierdzącego. Przyszłam do własnego domu, otworzyłam własną lodówkę i dopadł mnie ten smród niemożebny natychmiast. A ja nawet jeszcze tego sera nie otworzyłam! 
A dziś z rana chciałam być cwana i przechytrzyć Jamiego i zrobić coś z jego nowej 15 minutowej książki bez czytania przepisu i z własnym składnikiem, bo oczywiście oryginalnego nie miałam, bo przecież do tego przepisu cud dotarliśmy z M wczoraj wieczorem. Więc wzięłam bułkę (z braku chleba tostowego i kit dobry), przekroiłam , uskubałam troszkę środka, wyłożyłam serem żółtym, wtłukłam jajko, zakryłam żółtym serem i dawaj z tym cudem do opiekacza do kanapek. Tylko oczywiście serek sie omsknął i pół jajka wylądowało na kuchennym blacie... Po otwarciu tostera okazało sie że część jajka postanowiła opuścić wnętrze bułki i upiec się osobno. Zupełnie jadalnie sie upiekło to jajko... ale to co sie dało uratować! dla mnie pycha. Po posprzątaniu kuchennego blatu zajrzałam do książki czy może jest tam jakiś przepis na to jak to zrobić żeby to jajko nie uciekło jak sie tą kromkę do tego tostera wkłada. Był. Ale cóż, uczę się na błędach. Stanowczo śmierdzący serek jest łatwiej zjeść.

środa, 31 października 2012

15 minut do stołu

Jamie znowu wydał książkę hurraaa! M sie śmieje że z nią śpię. To prawda jest, nie ukrywam, ale przynajmniej wiem od czego tyję...
Jestem trochę w szoku. Przejrzałam pobieżnie rozdział "kurczakowy" i jest wszystko na ostro. Kolejny jest rozdział "wołowy". Brzmi świetnie. Wszystko brzmi świetnie. Tylko troszkę się załamałam bo tu sie połowy tego co w tych przepisach jest powypisywane kupić nie da. Na przykład taka sałata rzymska, co to w ogóle jest?
Rozmawiałam dzisiaj w pracy z A. Powiedziałam jej o tym nowym nabytku a ona do mnie "przynieś to ja chociaż pooglądam obrazki...." niezła jest, ja zazwyczaj zaczynam od czytania składników a potem ewentualnie spoglądam z rozrzewnieniem... 
No bo cóż nie ma że boli, znowu musimy wrócić z M do tradycji gotowania, przecież moja tak doskonale zapowiadająca się kariera w Cordon Bleu nie może zostać tak porzucona przez zwykłe lenistwo. Niedługo zostanę mistrzynią wszelkich ziemniaczanych zapiekanek. Chyba. Pod jednym warunkiem... że uda mi się dopiec te ziemniaki. W domu już mi się czasem udawało.
Tymczasem zima trochę się rozluźnia a ja zaczynam czuć w prawym migdałku że idzie jesień i pora na tradycyjny ból gardła. Więc dzisiaj będzie na leczniczo. Tost z czosnkiem i serem. I pietruszką. Bo pietruszka zawiera dużo witaminy C.

galopująca ślepota...

Czasem słucham opowieści jednej mojej koleżanki o rodzinie jej chłopaka. Chodzą ze sobą od czterech lat, chociaż nawet trudno to tak nazwać, bo oni się spotykają od czterech lat. Koleżanka nawet chciała już z owym panem zamieszkać ale on jakoś nie reflektował bo "rodzicom by było przykro". No w końcu po czterech latach oprowadzania się wzajemnie po mieście, spędzania wspólnie urlopów, godzin spędzonych razem chyba mogła sobie coś takiego domniemać. Ale jak widać błąd. Wróć. Nie nie nie nic z tych rzeczy... Ostatnio kolega koleżanki poszedł do fryzjera i po powrocie do domu dowiedział się od własnego ojca jakiś komentarz odnośnie fryzury.
Kopara mię opadła bo owa "para" jest po trzydziestce, ona po trzydziestce, on dla odmiany również. Ona mieszka z rodzicami bo przy tej pensji kosmicznej trudno jej samej coś wynająć, a on dla odmiany mieszka z rodzicami bo przecież nie może im zrobić przykrości... ona ma ciśnienie na dziecko. On nie ma żadnego ciśnienia, ani podciśnienia ani nadciśnienia ani nawet jaj też nie ma. Chyba że po prostu nie jest zainteresowany opcją wspólnego mieszkania.
Koleżanka ma sporą wadę wzroku. Ale nie wydaje mi sie że to ma coś do rzeczy. Bo nawet ślepy by już zauważył że szkoda jej czasu na takiego maminsynka. Rozumiem kwestie "bogatej rodziny" chociaż nie popieram, jakiegoś pozornego "prestiżu" ale bez przesady, za kilka lat oni odejdą do lamusa, synek nic w życiu nie osiągnął ani się na to nie zanosi a ona co? będzie żyć złudzeniami o pozornej wspaniałości tej relacji? nadal u rodziców w bloku?
Kiedyś dawno temu już jej Maire powiedziała "niech pani ucieka bo z tego nic dobrego nie będzie" a ja mam ochotę jej powiedzieć "spieprzaj stamtąd" za każdym razem kiedy słyszę te historyjki. Bo szkoda czasu. Że niby miłość jest ślepa. Ale zegar nieubłagany.

wtorek, 30 października 2012

I'm back...

Wróciłam. Przez śniegi i zawieruchę wróciłam do codzienności. Nie mogę powiedzieć żeby mi sie to podobało ale powroty miewają swoje momenty. Na przykład dzisiaj udało mi się popchnąć do przodu kilka drobnych sprawek domowych. Znalazłam super lampę z jednego brytyjskiego sklepu na "a" tylko nie wiem jeszcze jak sobie ją dostarczyć pod własne drzwi, ale to kwestia czasu myślę. Finalnie wymieniłam te nieszczęsne panele i mam nadzieję że mój nowy dom zdobędzie już resztę podłogi i będę mogła już tam posprzątać a nie tylko połowicznie. Chwilowo mam tam też zamontowany pożyczony kominek bo przecież nie mam ogrzewania. No cóż kominek więcej daje wrażenia niż ciepła, ale czego się można spodziewać po paleniu w nim przez pół godziny codziennie. Ale powoli powoli wszystko zmierza ku finałowi. Przynajmniej żyję w takim głębokim przeświadczeniu. W końcu zrezygnowałam już z internetu w miejscu w którym teraz mieszkam, czyli muszę się przenieść bo innej szansy nie ma :)

A na wyjeździe było jak zawsze. Szkocja mnie kocha. Zawsze wtedy kiedy jestem jest łaskawa i oszczędna w deszcz. I bardzo dobrze bo nie przepadam za deszczem, szczególnie za zimnym deszczem nie przepadam. Ale wróciłam. A tu śnieg. Okazało się że jednak pilot nie pomylił lotnisk. Więc witam się. Bo jestem.

poniedziałek, 22 października 2012

rachunek sumienia

Czytam felietony. W zasadzie to czytam felietony dwóch autorów Piotra Czerwińskiego, który nadaje z Dublina i Jamiego Stokesa, który dla odmiany nadaje z Polski. Wpadł mi w ręce artykuł tego pierwszego o tym za co lubi Irlandię. Mieszkając tam już od siedmiu lat musi to chyba rzeczywiście lubić skoro nadal z takim luzem i dystansem pisze swoje felietony i niezmiennie mnie one bawią. Ale dzisiaj mnie zmusiło do refleksji, bo jak wiadomo nie od dzisiaj jestem gdzieś na rozstajach dróg między decyzją co zrobić ze swoim życiem, bo niestety jedna decyzja jest podjęta - zrobić cokolwiek trzeba bo niestety nie stać mnie na wspieranie państwa swoją pracą za zasiłek który na pierwszego nazywają poborami. Wczoraj miałyśmy na ten temat rozmowę z K. że w zasadzie mój pracodawca zrobiłby mi największą krzywdę gdyby mnie nie zwolnił.

Za co lubię mieszkać w Polsce?
Za najlepsze Włoskie knajpy poza Italią.
Za to że znam to polskie nasze lokalne bagienko i wiem jak rozmawiać z ludźmi. I za to że jeszcze mnie to śmieszy.
Za to że bez względu na to kiedy włączę wiadomości w telewizji od dwudziestu lat stale i wciąż podają to samo, aktorzy też rzadko się zmieniają. I mogę tego śmiało nie włączać. 
Za pewien stabilny stan nieposiadania.
Za to że od czasu do czasu lubię zjeść polską kuchnię a tu mamy dobrą, czasem można od matki jakiejś koleżanki dostać prawdziwą szynkę albo za pół wypłaty kupić dobrą kiełbasę od dziadka znajomego znajomego.

Gorzej z tym że jeżeli zacznę wymieniać rzeczy za które Polski nie lubię to mogę nie skończyć nigdy tej wyliczanki... a jaka ma być decyzja?

W sobotę byłam u babci. Lekko mi sie emocji z serca wylało odnośnie obecnej sytuacji trudnej do zniesienia, napięcia nerwowego zwiazanego z pracą. A babcia co na to? a nie martw sie dziecko najwyżej wyjedziesz, przecież masz tyle możliwości...

piątek, 19 października 2012

Niemeyer i inni

Napisali dzisiaj że Niemeyer jest w szpitalu. Człowiek legenda. Ma 104 lata i świetnie sie trzyma. Szczerze uwielbiam jego twórczość, chciałabym mieć tyle odwagi żeby tak projektować i tak bogatych klientów żeby za to płacili. Dzwonił przed chwilą do mnie kolega że są już pierwsze wyniki przetargów na projekty do których chciał się zgłosić. Darowaliśmy sobie. To jest żenujące. Za projekt niby elewacji z uzgodnieniami konserwatorskimi, badaniami stratygraficznymi zaśpiewali sobie taką kwotę że samych badań sie za to opłacić nie da a co dopiero projekt. Zagryzam zęby i mruczę do siebie pierwsze zdanie z podręcznika dla świeżo upieczonych architektów "usługa architekta nie jest przeznaczona dla osób biednych". Można a i owszem pójść komuś na rękę ale nie róbmy sobie jaj z pogrzebu i nie zamieniajmy sie w żebraków. Powiedziałam NIE. Kolega również. Bo niestety za takie kwoty to na paliwo nie zarobimy a za projekt kto zapłaci?

czwartek, 18 października 2012

jak mały Kazio wyobraża sobie świat...

Czasami w dobie absurdu myslę że tak właśnie powinien sie nazywać ten blog. Śmiejemy się i żartujemy z codzienności, z basenu na stadionie narodowym, z zimnego Lecha pod Wawelem i innych takich kawałków ale w zasadzie to zdroworozsądkowo wypadałoby płakać i to poważnie.
Kupiłam panele. Po rozpakowaniu okazało się że mają wadę najprawdopodobniej fabryczną bo ponad 1/3 było uszkodzonych. Zgłosiłam reklamację. Po ponad tygodniu (a nie jest tajemnicą że przestępuję z nogi na nogę żeby się już przeprowadzić) napisano mi maila że oni nie uwgzlędniają mojej reklamacji ale mogą wykonać "gest handlowy" i pozwalają mi zwrócić te panele a oni oddadzą mi pieniądze. Więc a i owszem chętnie przystałam na ten "gest handlowy" i jednocześnie zamówiłam w tym samym sklepie u tej samej pani dokładnie takie same panele. Tylko tym razem z odbiorem osobistym. Będzie mnie to kosztowało wycieczkę do miasta S. żeby zwrócić te "moje" panele i z tego samiusieńkiego magazynu pobrać inne, to nic, że w załozeniu takie same. Jeden z moich kolegów z pracy znając moje perypetie powiedział mi z uśmiechem a oni zrobią kółeczko i będą próbowali Ci wcisnąć te same panele, które im przywieziesz. Lekko się zdziwił jak mu powiedziałam wiesz wtedy ich nie odbiorę bo są uszkodzone, pewnie jakaś wada fabryczna. Jednego nie rozumiem co im szkodziło wziąć te moje panele w cholerę i dać mi nowe normalną reklamacją albo wymianą towaru? te 129 złotych zapłaty za kuriera ich rozbolało?

środa, 17 października 2012

nie ma to jak babskie gadanie...

Dzwoniła K. Uwielbiam ją jednak, potrafi mnie swoim dystansem do siebie i do świata rozbawić do łez. Jak ją słucham to wydaje mi się że jest obok i wydychuje ten dym z wiśniowego skręta gdzieś obok mojej głowy. A słowa same płyną. Tęsknię za nią tutaj. Kiedy można było wsiąść do samochodu i pojechać te kilkanaście kilometrów i zjeść coś kryzysowego, wygadać się i pośmiać. Ukradkiem karmić psa pod stołem. Rozmawiałyśmy o pracy, o jej stracie, o stabilności. O tym jak sobie radzimy w jak podobnej sytuacji naraz obie jesteśmy. Taka mi się przypomina piosenka pt. "czekając na wyrok". Ale jakoś jest raźniej tak razem się wspierać, być w podobnej sytuacji. W identycznych realiach.

wtorek, 16 października 2012

blady strach

Co chwilę dochodzą mnie wieści o jakiejś kontroli, o jakimś problemie o jakichś zwolnieniach. Mam tego szczerze dość. Jest kryzys. Wszyscy jedziemy na jednym wózku. A problemów się tyle mnoży jakbyśmy mieli conajmniej środek sezonu budowlanego i inwestorzy by się pchali drzwiami i oknami i stać by nas było na przetrzymanie tego czy tamtego na "gorsze czasy". Nie podoba mi sie to wcale.

poniedziałek, 15 października 2012

konsumpcjonizm...

Jak byłam mała chodziłam z rodzicami do sklepu po buty. Kochałam chodzić po buty. Moja mama była cwana i zazwyczaj robiła takie zakupy sama, biorąc tylko taki patyczek... ale tata zabierał mnie po buty jak kogoś dorosłego sadzał wsadzał mi buta na stopę kazał wstać i pytał gdzie mam duży palec u stopy. Jak buty były miękkie to było widać palec ale jak nie były to tata cisnął tak długo w czubek buta kciukiem aż się duży palec znalazł... potem trzeba było trochę pochodzić i stwierdzić czy buty nie cisną w jakichś nieprzewidzianych miejscach. A potem zabieraliśmy te cuda do domu... od tej pory zakochałam się w butach. Było nie było chodziłam po nie z mężczyzną mojego życia, z którym gdyby nie konkurencja mojej mamy zapewne "bym się ożeniła" jako trzylatka. Potem dość regularnie oświadczałam się dziadkowi ale też babcia mi robiła konkurencje więc postanowiłam dać sobie z tym spokój, czasem tylko zadając moim bardzo szczęśliwie żonatym kolegom krępujące pytanie "przypomnij mi dlaczego ja za ciebie za mąż nie wyszłam?" Tak czy inaczej miłość do butów pozostała mi do dzisiejszego dnia. Mało powiedziane przez wiele lat moja rodzina uważała że noszę tylko jeden rodzaj butów i jak miłościwie panująca para przenosiła się na zasłużoną emeryturę ja natychmiast kupowałam następną niemalże identyczną. Z wiekiem mi to przeszło. Potem nastąpił dzień wielkiego dramatu kiedy okazało się że mam alergię na chrom do garbowania skór. Po miesiącach cierpień nauczyłam się że buty mogą być również sztuczne ale jakoś nigdy nie miałam serca do takich produktów, głównie przez zapach jaki się wydobywał po zdjęciu ich z moich udręczonych stóp. Były wprawdzie przebłyski człowieczeństwa w tym nędznym obuwniczo okresie mojego życia takie jak sprzedawca butów w sklepie Dorothy Perkins w Londynie, który zachowywał się niemalże jak książę z bajki szukający Kopciuszka, klękał i ubierał mi kolejne pary "zamszowych" obcasów... aż je kupiłam i uwielbiam tą parę do dzisiaj, chociaż okazji na noszenie tych butów jest koszmarnie mało. Uważam że ten pan powinien był zrobić karierę jako najlepszy gej-sprzedawca w całym mieście. 
Wymienili mi moje czerwone mokasyny, które musiałam zareklamować na śliwkowe botki z kokardką... upojne. I niemalże chandra mi przeszła. Doszłam jednak do wniosku. Jestem uzależniona. Od konsumpcji dóbr wszelakich. Głównie butów i torebek, ale nie pogardzę też bluzką, kurtką, kapeluszem ani niczym innym co się da na siebie ubrać. I dobrze mi z tym. Nie wiem jak minimaliści mogą żyć zaledwie ze stoma przedmiotami. Ja bym chyba musiała iść na zakupy. Natychmiast.

poniedziałek

1. zajść do sklepu zapytać co z moją reklamacją butów
2. napisać do panelowego co z moją reklamacją
3. wybrać listwy przypodłogowe
4. złożyć wniosek
5. odwieźć szkic konstrukcji stropu do konstruktora...
Lista na dziś, lista na tydzień, lista na życie... cały czas lista rzeczy do zrobienia. Krótka, długa, różna. Kiedyś przeczytałam takie porównanie że jakbyśmy mieli jechać z Nowego Jorku do Los Angeles i widzielibyśmy naraz całą drogę to nikt przy zdrowych zmysłach by sie w taką podróż nie wybierał widząc po drodze wszystkie wypadki, korki i zamieszania. Ale widząc tylko te 20 czy 50 metrów przed soba jesteśmy w stanie dojechać nawet i na sam koniec świata. Więc patrzę tylko na dziś, jutro i tylko na następny tydzień i da droga wydaje mi sie taka długa. Długa i boleśnie raniąca w stopy. Ale wstaję. Codziennie. I przygotowuję. Listę na dziś. Na jutro jeszcze nie. Na jutro to już byłoby za dużo.
Jestem zmęczona. Ta niepewność co z pracą jest bolesna i bardzo stresogenna. Podobno mój szef jest w kiepskiej formie. A jeżeli zdecyduje się odpocząć i do nas już nie wracać? co będzie? kto będzie następny? czy ktoś nas ochroni przed polityką? Co z pracą, której jest teraz tak mało? kogo z nas pożegnają a kogo zostawią i na jakich warunkach? Pytania kłębią mi się w głowie. Ciężko jest. Bardzo.

sobota, 13 października 2012

kolejne rozczarowanie...

Mam dziś dzień nostalgiczny i ogólnie nienajlepszy a na dzień trudny najlepsza jest muzyka francuska. No i włączyłam sobie youtube, klasyka muzyki francuskiej Joe Dassina i ze smutkiem odkryłam wstrętną i paskudną prawdę... on był amerykaninem. Jestem w stanie zrozumieć że w dzisiejszych czasach włoskie buty są chińskie, chiński jedwab jest sztuczny, a kiełbasa jest z soi ale żeby muzyka francuska z lat 60 i 70 była amerykańska to ja już protestuję. Nie zgadzam się. Bo bez przesady chyba.

rurki z kremem...

Smutki smutkami a żyć trzeba. Wyciągnęłam z zamrażarki resztę szpinaku i dwa ostatnie płaty ciasta francuskiego. Włączyłam ścieżkę dźwiękową z Amelii i zabrałam się za robienie jedzenia. Na oliwie z oliwek przesmażyłam dwa ząbki czosnku, wywaliłam je jak już oddały co miały oddać i wrzuciłam kilka suszonych pomidorów i zamrożony szpinak. Przesmażyłam i to dodając trochę pieprzu. Jak już tak się to wszystko zmiękło i rozmroziło i zaczęło mieć zapach siana to wrzuciłam te cuda do blendera razem z garstką pestek dyni i pinioli bo przecież się z tym przeprowadzać nie będę. Zmiksowałam to względnie a jak ostygło to dorzuciłam pół kostki fety i jeszcze trochę pieprzu. I jak już to wszystko przygotowałam to okazało się że jak zwykle płaty mojego ciasta rozmarzają dłużej... wiec grzeję piekarnik i zrobię ruloniki z takim cudacznym farszem. Sama jestem ciekawa czy ten dzień może się skończyć jakoś pozytywnie...

wyskrobuję resztki

Siadam nad swoim kwitkiem z wypłaty i ogarnia mnie pusty śmiech. M mi powiedział ile wynosi najniższa stawka godzinowa w Wielkiej Brytanii. Łzy cisnęły mi sie pół dnia i to juz nie wiem czy z tego powodu czy z rodzinnej kłótni. Jest cisza. Cisza we mnie, cisza w eterze. Nawet emocje juz ucichły. Nie chce mi się nawet tego przeżywać ani rozpamiętywać. Wyskrobuję resztki. Resztki siebie, resztki z zamrażarki, resztki z portfela. Nie wiem już co zrobić. Zadzwonić, nie zadzwonić, jechać, nie jechać. I czasem jakieś skrawki informacji wywołują u mnie złośliwe komentarze... dzis rano mówili w radio że minister finansów mówi że mamy wzrost gospodarczy, moje drugie ja mówi że Niemcy za wojny też miały wzrost gospodarczy jak miały robotników przymusowych czyli niewolników. Dojrzewam coraz bardziej do decyzji że już pora coś z tym zrobić powiedzieć dość, nie stać mnie na to ani emocjonalnie ani finansowo. Tylko czy na powiedzenie wyjeżdżam emocjonalnie mnie stać?

czwartek, 11 października 2012

takie tam babskie sprawki

Zachorzałam na tą kolekcje Diora nie na żarty. No co ja poradzę kiedy mi sie czasem tak coś spodoba że aż strach. I tak zrobiłam rachunek sumienia... szarości musi mi wystarczyć, różów i pudrowych wszelkich kolorów również... ale paska nie mam. No takiego paskowego szarego paska. Zwykłego skórkowego z klamerką. Humor by mi poprawił. I wszystko bym sobie nim pospinała! kurtkę (mam taliowana to może raczej nie) i płaszczyk! (ups nie mam płaszczyka) i sweter co go też nie mam... No dobra jak widać pasek mi niepotrzebny. Potrzebny mi za to wymiar garderoby mojej a stan moich nerwów dzisiaj nie dopuszcza nawet myśli o prowadzeniu samochodu. Ale myśl o mojej garderobie dopuszcza! 
Byłam ostatnio u przyjaciółki. Poszłyśmy na grzyby. W ramach zimna pożyczyła mi zieloną kurtkę i tylko raz przemoczyłam buty. Niemniej jednak ponoć dobrze mi w zielonym. Może coś zielonego do moich różow i szarości? albo petrolowego? Muszę koniecznie zrobić sobie jakis mały prezent. Najlepiej niepotrzebny...

zakochałam się...

Normalnie otworzyłam internet i zakochałam się. W kolekcji jesień zima 2012 Diora. Normalnie nie widzę wad. Osobiście nie lubiłam Johna Galliano ale lubiłam patrzeć na jego prace jak na kolorowe papugi w zoo ale to co nastąpiło potem przebiło moje wszelkie oczekiwania i pokonało moją miłość do klasycznej mody Chanel tworzonej przez Coco Chanel osobiście. Więc Bill Gaytten stał się moim nowym idolem. I moje ukochane kolory szarości róże i pudry wszelakie.... I niemalże ze łzami w oczach odkryłam że ten pan już sie z domem mody Diora pożegnał. Dlaczego? dlaczego mi to robicie? kiedy to takie śliczne i takie dla mnie było.
Mówię do siebie patrz sobie ale nie myśl nawet o tym. Nawet nie myśl o wydawaniu na ciuchy... Ale to takie sliczne... ale nawet nie myśl. Przeprowadzka tyle kosztuje!

środa, 10 października 2012

Skąd mi się to wzięło...

Jak byłam jeszcze na studiach to pewnego pięknego dnia się rozchorowałam. Była paskudna pogoda a ja byłam w fatalnej formie i na dodatek nie miałam co czytać. Przeszłam się wiec po akademikowych znajomych z nadzieją że zamiłowanie do ksiazki jeszcze w ludziach nie umarło. Kolega pożyczył mi taki poradnik "obudź w sobie olbrzyma" Tony'ego Robbinsa. Ja nie czytuje poradników, ale z braku liter już mnie niemalże mdliło więc wzięłam i to. Następnego dnia kupiłam sobie własny poradnik. I tak juz mi zostało. W zasadzie teraz rzadko do tego zaglądam ale czasem robię jedno ćwiczenie porównuje moje życie przed 5 laty, teraz i marzę o tym jakie powinno być moje życie za 5 lat. Wymyślam jak będzie wyglądał mój typowy dzień. Dzisiaj po tym jak zrobiłam to ćwiczenie sama poprosiłam M żeby mi napisał jak będzie wyglądał jego/nasz dzień za 5 lat. Zadziwiające jak bardzo nasze dni są podobne. 
Wnikam coraz bardziej w świat pani Givemebackmyfivebucks. Zachwyca mnie jej konsekwencja. I stawianie sobie celów.

oswajanie nowego...

Zbroję się. Uzbroiłam się w różowego mopa i śliczne nowe wiadereczko i zestaw środków czyszczących i pojechałam dokonać inauguracji. Pierwszego mycia podłóg. Było nie było taki zestaw środków taniej wychodzi niż karnet na siłownię a uczciwy godzinny workout wczoraj odrobiłam. Pierwsze mycie okien od ulicy, pierwsze pucowanie podłóg. Mam ochotę nabluźnić moim fachowcom że tyle brudzą wszędzie.
Wczoraj prawie dostałam ataku śmiechu przez łzy. Ostatnia rzecz w każdym nowym miejscu to kładzenie podłóg. W internetowym sklepie przy pomocy taty. Jak panele przyjechały to się okazało że miały jakąś wadę produkcyjną i 1/3 jest uszkodzona. I trzeba wymienić, zareklamować albo nie wiem co jeszcze. Ale moi fachowcy mieli się już wynieść. Miało być tak pięknie i wyszło jak zwykle.

wtorek, 9 października 2012

oddaj mi moje pięć dolców...

Tak wczoraj mnie tknęło. U mnie w kółko działają ostatnio tylko dwa tematy pieniadze i urządzanie wnętrz. Co można powiedzieć o urządzaniu wnętrz kiedy się jest lewym z dodawania zdjęć? ale doszłam do wniosku że ostatnio sie zbytnio nie szkoliłam w temacie finansów osobistych i dzisiaj zasiadłam do poszukiwań czegoś ciekawego o domowym budżecie kiedy sie dysponuje takim maleńkim portfelem jak mój. I zaatakowała mnie na amazonie taka ksiażka The budget fashionista. Była możliwość zerknięcia do środka i spojrzałam i był link do takiej strony www.givemebackmyfivebucks.com i zafascynowało mnie. Blog należy do jednej pani Kanadyjki która pewnego pięknego dnia obudziła sie rano i była bez grosza ale za to bogata w długi. I byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt że postanowiła wziąć byka za rogi i zmierzyć się z własnymi finansami. Obecnie stawia sobie cele i je realizuje i czasem jeszcze pisze artykuły. I jakoś poczułam się lepiej. Że nie tylko ja jestem taka ciułająca grosiczki jeden do drugiego do kredytu, do skarbonki, do domku. Złotóweczka do złotóweczki. Nie jestem ekstremalna jak ta pani i nie obcięłam wszystkich wydatków do zera praktycznie, tylko czasem sobie lubię poszaleć i kupić trochę ciuchów albo buty albo pojechać w świat. Szczerze mówiąc wydaję 1/4 tego co zarabiam na podróżowanie, czyli naprawdę dość sporo biorąc pod uwagę zarobki. Ale jak to mówił ojciec shopaholiczki jak nie umiesz mniej wydawać to wiecej zarabiaj....

poniedziałek, 8 października 2012

domowa ekonomia

Gryzie mnie ten temat pieniędzy. Osoby, które mnie znaja i wiedzą ile zarabiam i ile wydaję cały czas się zastanawiają jak to jest możliwe wogóle. Kilka lat temu zostałam w dość nieciekawej sytuacji finansowej i z górą rachunków do popłacenia. W dniu dzisiejszym jestem u progu zamieszkania we własnym domu. Nie, nie mam złudzeń, to wszystko dzięki rodzinie a w szczególności dzięki mojemu tacie, który ze stoickim spokojem krok po kroku przymuszał mnie do zrobienia projektu, zgłaszania w urzędzie, wybierania i zamawiania materiałów i jednocześnie płacił, doglądał i pilnował wszystkiego.
Tak czy inaczej nie mam co roku nowych butów na zimę ani kurtki, garderoby też nie wymieniam co sezon. Za to przesiedziałam sporo czasu przed telewizorem mojej mamy oglądając "maxed out", przeczytałam troche nudnej domowej ekonomii i z internetu wyszperałam mój najwiekszy finansowy skarb - budget planner. Po dwóch latach zmodyfikowałam go do tego stopnia że jest dla mnie niemalże idealny. Kasy nadal nie jest więcej ale kiedy mam to wszystko rozpisane to szczerze mi sie odechciewa chodzenia na zakupy.
Dawno dawno temu byłam na kawie z doradcą kredytowym. Jakoś między nami nie zaiskrzyło ale w ramach tego straconego czasu zaoszczędziłam sporo pieniędzy. A mianowicie kolega mnie oświecił że bank nie robi mi łaski pozwalając mi na wcześniejszą spłatę, tylko przepisy unijne mu tą uprzejmość narzucają. Jedna myśl do drugiej i tą metodą jestem osobą która jako kredytobiorca jest najczęściej widywanym kilentem banku w moim mieście. Co miesiąc karnie przychodzę podpisać dyspozycję na szybszą spłatę. Wyznaczyłam sobie stałą pulę pieniążków na ten cel i dreptam podpisać. Każda spłacona złotówka to ponad osiem groszy oszczędności rocznie razy ilość lat kredytu... Niby niewiele ale biorąc pod uwagę że co miesiąc chodzę i nadpłacam co miesiac było nie było większą kwotę to bank raczej mnie nie kocha... ale moje oszczędności bardzo. Ostatnio pani bankowa stwierdziła że gdyby miała kredyt to by robiła tak samo jak ja. No cóż ale ja jestem taka odważna że umówiłam sie z doradcą kredytowym...  

dawaj kasę!

Wprowadzili chyba kilka lat temu taki nowy przedmiot w szkole nazywa sie wdż. Ostatnio o nim sporo pisali na różnych stronach internetowych. Tylko nie wiem dlaczego ten przedmiot głównie zajmuje się seksem. W mojej szkole a to było dawno była biologia i na biologii nauczycielka dość spokojnie wyjaśniała na czym polega zagadnienie zapobiegania ciąży. Potem na następnej lekcji mówiła o dziedziczeniu że jakby co do czego to pierwszy test na dziedziczenie grup krwi. Sprawa prosta i jedna lekcja wystarczy.
Przy okazji moich rozmów ostatnich z przyjaciółką o pieniądzach, kredytach i tego typu historiach na tle małżeńskich perypetii, jej oczywiście, bo przecież ja męża szczęśliwie nie mam, nagle mnie oświeciło. Ten cały wdż czyli wychowanie do życia w rodzinie to jakieś totalne nieporozumienie. Przecież seks którym wszystkie te jaśnie oświecone nauczycielki głónie sie zajmują stanowi w życiu rodzinnym tylko procent czasu. A pary i tak głównie sie nie rozwodzą przez jego brak tylko przez "różnicę charakterów" czyli chroniczny brak kasy głównie i stres tym spowodowany. I tak sobie myślę że te zajęcia są pomyślane po głupiemu. Dlaczego w szkołach na cudnym przedmiocie wychowanie do życia w rodzinie się nie uczy że jest coś takiego jak budżet domowy do budżetu domowego muszą się dokładać obie strony partnerskiego związku, jeżeli nie robią tego prosto czyli wrzucaja do wspólnej puli kasy po równo to układ minimalnie sie zmienia ale nadal cały haczyk tkwi w umowie między partnerami jak te kwestie rozwiązać. O tym że obowiazki trzeba dzielić a nie jedna strona ciągnie wózek a druga zamiast go pchać to się na nim jeszcze położy. O tym że gotowanie pranie prasowanie i wychowywanie dzieci to juz dzisiaj nie jest "babska" robota.
Zakładając że seks trwa godzinę i przy bardzo optymistycznym założeniu że czyni sie go codziennie to nadal jest 1/24 doby a pozostałe 23 godziny co?

sezon czas zacząć!

Powinnam przyjąć poniedziałek z ulgą. Wczoraj po odwiezieniu M na samolot wpadłam w trybiki załatwień, odwiedzin, mierzeń, zamówień, rozstawień i rozłożeń... Ojciec pogroził mi że fachowcy są ostatni tydzień i chyba tylko on w to wierzy bo ja jakoś niezbyt. Bo przecież tyle jest jeszcze tam do zrobienia. Haczyki, lampy duperele różnej maści. Lustro trzeba kupić. Lustro trzeba przewieźć. Podłogi i okna czas myć. A potem? pudełka i pudełeczka...
Wczoraj z tego zmęczenia już rozpoczęłam również sezon piłkarski, piękną główką w szklane drzwi. Poddałam się. Muszę odpocząć. Przyszłam do pracy w końcu do tego co sie tutaj dzieje jestem w miarę przyzwyczajona. Ale trybiki dzisiaj mnie tylko dobijają do reszty.

środa, 3 października 2012

zabobony i alergeny

Sprzątam. Nie za dużo. Tyle żeby było akurat dobrze. No dobra według mnie to jest dobrze a M i tak będzie miał oczy jak królik czerwone i podrażnione. I tak zaczęłam się dzisiaj sama z siebie śmiać. Odkurzam materac. To akurat zdarza mi się robić bo sama mam alergię na roztocza. I do wody do odkurzacza dodaję ocet. W zasadzie nie wiem po co to robię ale nie umiem się pohamować. Przecież takie roztocze od tego octu spirytusowego w takim stężeniu nie przeniesie się do raju dla roztoczy. Ale muszę tam nalać octu bo by się odkurzanie materaca nie liczyło. Kocińscy chodzą zniesmaczeni tymi dziwnymi zachowaniami moimi i w sumie trudno im sie dziwić, przecież wiem tak samo doskonale jak oni że nie akceptują odkurzacza. Odkurzacz to zło konieczne które z jakiegoś powodu mieszka z nami w domu. Ruda zaległa teraz na narzucie na łóżko i pilnuje żeby intruz już się od naszego zacisza odczepił a Misiek pilnuje wroga z oddali. 
Tak sobie myślę ile w moim domu wiary w gusła wszelakie. Ledwo w poniedziałek była pełnia i trzeba było myśleć życzenie. Mieszkam z czarnym kotem. Za najlepsze kosmetyki pomimo zaangażowania kosmetologa nadal uważam wywar z tymianku i maść cynkową a na skaleczenia hoduję aloes. Cały czas też mam w planie kiedyś poczytać spokojnie o ziołolecznictwie żebym mogła sobie sama od czasu do czasu pomóc. Ale póki co jakoś od tego octu odczepić się nie mogę.

wtorek, 2 października 2012

autonomia

Tak sobie czasem z M opowiadamy z niesmakiem o autonomiach. Z racji tego że temat jest w sumie dość bliski chociaż mam nadzieję że nie nazbyt bliski to uroziło mi się porównanie że to jest jak rozwód z 800tysiącami kredytu na dom i pensją minimalną. Teoretycznie możliwe. Tylko nierealne.
Wyobraźmy sobie że nagle ta autonomia dochodzi do skutku. Wstajemy rano i chcemy isc do pracy. Biorąc pod uwagę że ja już nie mam pracy bo przecież przestała obowiązywać konstytucja czyli de facto cała struktura państwa, w tym samorządy przestały obowiązywać. Więc wybieram się na przejażdżkę jak to wszystko wygląda, mam lekkiego stracha bo skoro nie ma policji to każdy pirat drogowy wyruszył sie wyszaleć. Zaglądam na stację benzynową i tankuję do pełna bo nie ma ceł i podatków czyli paliwo prawie za darmo dają. Patrzę wypadek drogowy. Ludzie umierają na miejscu bo przecież nie ma ani karetek ani policji. Opieki zdrowotnej nie ma. Emeryci z walizeczkami wędrują na pociąg. Ach przecież kolei też nie ma bo to polska państwowa jest! Więc emeryci, którzy maja samochody jadą nimi do jakiegoś w miarę zorganizowanego państwa prosić o azyl. Przecież paszportów nie mają bo autonomia to nowy twór i na dodatek nie ma urzędów które by mogły takie paszporty wydawać. A tu jeszcze przecież kraj taki jak Polska poza deficytem ma długi. No to proszę bardzo kredycik dzielimy między państwo i autonomię i raz dwa trzy rata kredytu wynosi...
Niektórym się uśmiecha autonomia. Ale kto tak naprawdę wie z czym to się je? Dlaczego nie mówi się głośno o tym że autonomia to synonim ciężkiej pracy i wielkiego niczego bez czuwania tak prostych zasad jak te zapisane w konstytucji, coprawda też bez tych 460 cymbałów w sejmie, ale za nich przyjdą inni. Lokalni. Pewnie jeszcze bardziej prości i zakochani w swoich małych krętactwach, jeszcze nie nauczeni rządzenia i dyplomacji. I będą ustalać jakieś prawa od zera. Prawa które muszą się dotrzeć, zadziałać w praktyce i jeszcze funkcjonować dłużej niż 10 minut. Ale panowie z ciśnieniem na "władzę" zamiast realizować się w pomocy dla lokalnej społeczności skłócają ze sobą tylko ludzi, dzieląc ich na lepszych i gorszych, podkreślają różnice zamiast podobieństw i szczerze nie przynoszą nic dobrego tylko zamęt i odrealniony obraz swoich wizji przyszłości.
Niedawno w moim mieście zrobiło się zamieszanie z powodu jednej sztuki teatralnej z jakiegoś powodu promującej autonomię Śląska w mieście, które w najlepszym przypadku śląskie mogłoby być w połowie a w rzeczywistości wcale bo tyle tu ludności napływowej że góralską gwarę naszą lokalną mało kto rozumie (o śląskiej mowie wogóle nie wspominając) a co tożsamość śląską ma może 1/20 mieszkańców, którzy bynajmniej nie uznają że są narodowości śląskiej. Sztuka została praktycznie zbojkotowana albo zignorowana przez lokalnych mieszkańców a pełne autobusy ludzi powiązanych z RAŚ jechały oklaskiwać to dzieło na stojąco. Lokalne władze od całej "akcji promocyjnej" autonomii odcięły się wielką krechą a spektakl jak na chwilę się pokazał tak po chwili znikł z afisza i w mieście znowu zapanował ospały nastrój codzienności.
Zarzuca się Polakom że na siłę na języku polskim w szkołach czyli było nie było urzedowym w tym kraju uczą Ślązaków polskiego. Według mnie racja bo emigranci jak pojechali do Londynu to ich dzieci w szkole na angielskim uczą się zasad działania i literatury angielskiej zamiast polskiej i żaden jakoś nie protestuje. Dlaczego? bo język angielski jest w Wielkiej Brytanii językiem urzędowym tak jak polski w Polsce. Więc niestety moi mili po polsku w Polsce trzeba umieć mówić i pisać a gwary śląskiej dobrowolnie można się po lekcjach nauczyć.
Wygodnie mi mówić bo Ślązaczką nie jestem a tylko półkrwi góralką, autonomii nie chcę bo jestem Polką, a gwarę góralską w stopniu komunikatywnym znam lepiej niż niejeden gorol z dziada pradziada. I jakoś swoją tożsamość mam.