niedziela, 30 września 2012

Idzie jesień

Moja mama namiętnie szydełkuje. Obrusy, serwetki firanki, co tam jej akuratnio popadnie, spodoba się albo jest tematycznie związane z porą roku. Ostatnio mamy etap cztery pory roku i wszystko jest jesienne. Pozazdrościła jej koleżanka i uaktywniła teściową żeby babcia sie na emeryturze nie nudziła tylko też jej jakieś serwetki uheklowała. Kobita siadła, udłubała wielkie dzieło, koleżanka do mojej matki zadzwoniła że już ma! firanki w tulipany ma! a moja mama z rozbrajającą szczerością chcesz tulipany na jesień w oknach wieszać? przecież tulipany się wiesza na wiosnę.
Usłyszawszy dzisiaj tą historyjkę zaczęłam się śmiać a potem wydłubałam z własnej szafy własne dawno poczynione dzieło i zafastrygowałam brzegi żeby koleżanka mogła mi to uszyć, bo moja babcia jest bardzo w życiu przewidująca i zapobiegliwa ale szyć na maszynie mnie nie nauczyła i muszę się dopraszać takich drobnych uprzejmości u koleżanek wszelakich. Zafastrygowałam i jak porządna gospodyni wsadziłam ten zaczątek obrusa do gara i dawaj go gotować. I tak sobie myślę że gdyby ktokolwiek widział ile brudu i dziadostwa wszelakiego się z tego dzieła wydobyło to by nigdy u mnie herbaty nie wypił. Ale pierwsze ablucje tego onego dzieła poczynione i teraz kapie pod prysznicem, a potem będę dopierać to co jeszcze nie zlazło (podejrzewam że to herbata jakaś dwuletnia jest albo trzyletnia nawet...)
Zaczęłam wygrzebywać te moje cuda z szafy. W końcu powoli trzeba będzie myśleć o przeprowadzce a tu takie skarby... ostatnio z czeluści moich bezkresnych magazynów wygrzebałam ponad kilogram kordonka do koronek. A to nawet nie jest czubek góry dóbr wszelakich...

czwartek, 27 września 2012

bamboccioni

Wczoraj z mamą rozmawiałam. O męskim nieprzystosowaniu. O bamboccioni. Kiedyś była taka opowieść jak to włoscy mężczyźni mieszkają z rodzicami do po 30 i się nijak nie chcą ani z domu wyprowadzic ani usamodzielnić. A tu nie trzeba daleko patrzeć w Polsce też nie lepiej. Koleżanki mojej jednej chłopak właśnie zakomunikował że nie może się od rodziców wyprowadzić bo by im było przykro. Podziwiam ją za cierpliwość naprawdę. M niesiony męską solidarnością oburzył sie z lekka ale opisałam mu spokojnie jego kolegów i się poddał.
Panowie dziadziejecie!

środa, 26 września 2012

robótki ręczne...

Wynalazłam wczoraj mój zalążek do rolet rzymskich. Zalążęk czyli jedną zafastrygowaną i z połową mereżki i usiadłam wieczorem nad tym na chwilę. Bo trzeba chyba te zabawy w "do przyszłego domu" zaczynać kończyć. A tu jedna z dwóch rolet w 2/3 zrobiona a gdzie reszta? Obrus wyszyty ale nie uszyty. I tak w kółko. Bo ja tak mam. Zabiorę się,  zacznę, zrobie w 2/3 a potem w kąt. I leży. Do dnia nudnych wakacji albo jakiegoś totalnego braku wizji albo nie wiem czego ale potem powoli powoli i często w bólach kończę te zabawy. Ale cos już tam w życiu mi sie udało podokańczać i potem chadzam dumna i blada i chwalę się tym wszem i wobec żeby nie umknęło niczyjej uwagi że cos popełniłam i nawet udało mi sie to coś popełnić do końca.
Więc teraz na tapecie są mereżki. Ależ ja się zastałam w tych zajęciach! Zastałam zapyziałam i zatęchłam! i palce już nie takie giętkie i idzie powoli powoli zamiast pędzikiem myk myk i już. A tu tyle tego trzeba! Ale usiadłam przy komputrze i patrzę na to co mereżkowy świat ma do zaoferowania a tu ubożuchno, bo ja już to wszystko umiem a chciałabym spróbować czegos nowego. Jakiś dreszczyk "przygody" w tej spokojnej monotonii cichego szumu nici przesuwanych po materiale i co jakiś czas nieszczęście przeganianego kota.

wtorek, 25 września 2012

minimalizm

Dziś w radio dawali reportaż o minimalistach. Dość mnie to zaciekawiło bo jako jeden z tematów pojawiła się rodzina z czwórką dzieci, którzy z konieczności stali się minimalistami. I niby fajnie. Temat ciekawy ale jakoś mi się wydaje że płytko było. Pani matka czworga powiedziała że stali się minimalistami de facto z konieczności bo ona jako matka takiej ilości dzieci musiała pozostać w domu, czy zdecydowała się pozostać w domu. Czyli na początku tej decyzji stały uwarunkowania finansowe a dopiero potem dorobili do tego ideologię. Temat mnie na tyle zaciekawił że zerknęłam do internetu a tam największe osiągnięcia pewnego pana w dziedzinie minimalizmu. Jednym z osiągnięć było mycie naczyń bez detergentów w samej wodzie i na dodatek ręcznie. I lekko mnie to zdziwiło bo rozumiem sprzątanie przy pomocy cytryny, sody oczyszczonej, octu i cytryny. Sama czasem stosuję takie metody. Ale wszelkie badania dowodzą że użycie zmywarki jest bardziej ekonomicznym i ekologicznym czyli po mojemu minimalistycznym rozwiązaniem niż pluskanie się w niezmierzonej rzece wody. Bez detergentów? a szanowny pan policzył ile chloru i innych parszywych uzdatniaczy jest w samej wodzie? Gotowanie samemu bo się wie co się je. Gratuluję optymizmu... Oczy otwarłam szerzej ze zdziwienia i stwierdziłam że albo warszawska demagogia doszła już do punktu krytycznego albo ludzie nie mają co robić i wymyślają nowe religie.
W mojej bardzo ekopozytywnej rodzinie, w której wszyscy biorą prysznic zamiast leżakowania w wannie, gotują tyle wody ile wypiją a wodę do kąpieli grzeje słońce jakiś czas temu zawitał temat zdrowej żywności. Bo zdrowa żywność to taka co ją sam w ogródku uzyskasz. Zdrowa oszczędność - tak ale czy żywność zdrowa? Poza tym do tej własnej "zdrowej" żywności z ziarna niewiadomoczymodyfikowanegogenetycznie w założeniu nie-GMO dokładasz kurczaka szprycowanego nie wiadomo czym albo wołowinę hodowaną na mączce rybnej ewentualnie bogatą w cholersterol i tłuszcze świninę, nierzadko kukurydzę albo soję (GMO) i wędlinę z "witaminą" E. I take sobie myślę jedząc zupę z mrożonki i wody z kranu że jak weźmiemy pod uwagę zdrowe nawyki to ja też jestem minimalistką. Moje odchylenia od normy są zupełnie minimalne. Na tle innych oczywiście.

doroślenie

Jedna moja koleżanka dojrzewa. Postanowiła sobie kupić mieszkanie. Chwytam sie za głowę. Z przerażeniem i nutką niecierpliwości. Teraz to sie zacznie... kredyty, mieszkania a potem, kolory, faktury, firanki, karnisze, czynsze, opłaty, rachunki... Jak zaczęłam tu pracować to po jakimś czasie postanowiłam sobie kupić odkurzacz. Odkurzacz z wodnym filtrem, na prąd i w ogóle i w szczególe... i widziałam tylko rozbawiony wzrok i chichot i powiedziałam poczekaj, poczekaj, sama zobaczysz. No i zaczyna się. Ciekawa jestem jak to sie potoczy dalej i co koleżankę nakłoniło do tak depserackiego kroku jak wyprowadzka z ciepłego gniazdka pod bezpiecznymi skrzydłami u rodziców...

poniedziałek, 24 września 2012

medytacja jest dobra na wszystko

Pojechałam pianę tocząc z pyska. Nie mogłam już się pohamować wiec po drodze powiedziałam ojcu co uważam na temat panów fachowców. Na temat tego że go wykorzystują i wynajdują sobie zajęcia które są niepotrzebne zupełnie. I opadły mnie myśli że po co że krzywda mi się w centrum miasta nie dzieje, że koty zadowolone i szczęśliwe i ze ogrzewanie działa i swetra w domu naszać nie trzeba wręcz nawet nie należy. I internet dają i w korku stać nie trzeba. I doszłam do wniosku że mam już tego powyżej dziurek w uszach. I pojechałam. 
Na wejściu przywitał mnie pan starszy z taczkami w ręce wybierający kamienie, przeraził się nie na żarty w oczekiwaniu na awanturę. Weszłam na górę a pan kierownik układa podłogę w garderobie. Od soboty już ją układa. Nie komentuję tego bo nie mnie to komentować. Bo jak zacznę to trzeba potem jakąś mantrę powtarzać czy coś dla uspokojenia. Pogadaliśmy, pełna kulturka, za 10 minut zapakowałam sie i pojechałam. Ufff. Przetrwałam to. Spokojnie. Bez problemów, bez awantur. Pełna harmonia. No dobra bez przesady ale po cichutku. 
Wybrałam listwy przypodłogowe i teraz pora na karnisze. Czy to znaczy że kiedyś jeszcze dotrwam tego dnia kiedy panowie powiedzą do widzenia a ja będę spokojnie mogła wejść i nie zobaczę ich ani nie usłyszę? 
Panna Kocińska patrzy na mnie swoimi okragłymi oczyskami w pełni niezrozumienia tematu i nawet nie podejrzewa że za jakąś chwilę może będzie mogła wąchać jak pachnie świat. Świat.

nie strzymam

Nie strzymam i bluznę. A jak bluznę to strzeżcie sie panowie fachowcy bo całkiem niezły ze mnie bluźnierca co zostało w kronikach rodzinnych odnotowane już w czasach mojej maleńkości. Lekko mię nerwy dopadły. Pojechałam w sobote na działkę moją tą oną gdzie rozpanoszenie fachowców sięga wyżej niż rozpanoszenie onegdaj pokrzywy. Wysłuchałam koncepcji podłogi w mojej piwnicy na moje wino. Koncepcja była już gotowa rok temu albo i wcześniej ale panowie fachowcy usiłują wykazać moją niekompetencje codziennie do Wielkiej Awantury, potem przez kilka dni sie boczą a potem dla odmiany znowu próbują. Tyle że jest problem. Ja w mojej niekompetencji jestem wyjątkowo konsekwentna i konserwatywna i upierdliwa i żyję sobe we własnym świecie mojej ignorancji calkiem zadowolona. Do czasu. Bo ten czas właśnie nastał. I w Dniu Dzisiejszym postanowiłam że już Czas. (te wielkie literki to oznaczenia tych ważnych wydarzeń kiedy moja irytacja sięga zenitu albo nastepuje jakieś inne brzemienne w skutkach wydarzenie) A dzisiejsze wydarzenie to początek misji "Panowie juz sie wyprowadzą". Panowie trzymają się mocno (niemal jak Chińczyki). Ale panowie jeszcze nieświadomi że ja mam dwa koty a koty są wyjątkowo stabilne w swoich uporach i jak sobie coś umamią to musi tak być. A kto z kim przestaje ten sobie też czasem coś mocno umami... i ja wstałam dzisiaj rano i powiedziałam sobie, że panowie już powinni mieć przerwę zimową bo ja na nerwy kiepsko dzierżę. 
Tylko się zastanawiam jak ich ładnie i po królewsku odprawić skinieniem dłoni. 
Przypomina mi się tutaj jedna moja znajoma, której raz inni panowie robili dach. Ustalona cena była "od gwoździa". Znajoma kiepsko tolerowała panów, szczególnie jak przychodzili rano i zabierali się do pierwszego śniadania, potem chwilę się pokręcili, pora przyszła na drugie śniadanie, potem cos postukali i przyszła pora na obiad. Potem parę dni ich nie było bo gdzieś się stracili. Zima szła a końca roboty ani widu ani słychu, za to deszcz gwoździ spadających z dachu był porażający. Znajoma więc zbierała te gwoździe spadające i uzbierała kilka kilogramów. Przeliczyła ile gwoździ na kilogram wchodzi, poprosiła o spotkanie z szefem ale i ten sie nie pojawiał i telefonu nie odbierał. Więc znajoma narobiła kawy i panów zaprosiła do stoliczka. Usiedli sobie kulturalnie, kawę wypili a potem im elegancko powiedziała że ogłasza koniec robót budowlanych bo nie mogła sie z szefem skontaktować więc ona im to powie wprost. I ze swojej działki panów wywaliła. Ponoć pan szef dał radę dojechać do 20 minut a tam czekało na niego elegancko opakowane kilka kilogramów gwoździ a płacone przecież "od gwoździa". Nie pamiętam finału tej pracy ale sam sposób załatwienia mi zaimponował. Uważam że trzeba umieć załatwić pewne kwestie z klasą. Więc może ja też zrobię dzisiaj dzbanek kawy, zaproszę do stołu Pana Fachowca, Pana Ojca i siebie. Poproszę o listę czynności które należy wykonać i po kolei je wykreślę bo mnie chyba szlag jasny trafi jak ich jeszcze dłużej pooglądam.   

piątek, 21 września 2012

jesień

Idzie jesień. W zasadzie niby nic odkrywczego co roku mniej wiecej o tej samej porze przychodzi. Ale jutro pierwszy dzień tej onej! a oni jeszcze w kaloryferach nie grzeją!
No i lekko jestem ich postawą rozczarowana bo akurat o tej porze roku zawsze mi zimno. Ale zaopatrzona w butelkę piwa, krakersy, precelki i wędzone serki skłonna jestem przetrwać ten kryzys podgrzewajac sie farelką i śpiąc z termoforem. Może na dodatek jeszcze oblegną mnie koty wiec jeszcze punktowo będziemy sobie użyczać ciepła wzajemnie.
Mam dylematy jesienne. Bo trzeba mi wybrać kolor na te drzwi zewnętrzne co one maja być bordowe. No bo jak to dom bez czerwonych drzwi przecież sensu większego nie ma. Jak juz mieszkam w Polsce to chcę mieć u siebie kawałek świata i drzwi czerwone być muszą. Nie ma rady. I siatkę do rynien trzeba zrobic bo przecież te cymbały by mi największą urodę mojego domu wycięły bo liscie do rynny lecą. No po prostu barbarzyńcy.
Podłączyli wodę. Weszłam obejrzeć jak owa instalacja wygląda i mię zatkało skutecznie. Totalnie przez środek ściany. Samiuśki idealny środeczek. Zamkłam dzioba bo by mi liście naleciały ale lekko głupawy wyraz mam do teraz. No bo jak tu nie mieć lekkko głupawego wyrazu jak oni kompletnie przy robocie nie myślą? Dobra moja wina trzeba tam było pojechać wcześniej. Ale siły mi nie stało to mam jak mam. Półki będą po prostu musiały inaczej stać. Dobra zgodzę się i na to byle by mnie dalej nie prowokowali. Ściany już omalowane. Normalnie mnie zatkało jak jedną zobaczyłam. W zasadzie wiedziałam czego sie spodziewać ale ten pomarańczowy pomarańcz zawsze na mnie działa porażająco. Szczególnie przy spokoju pozostałych wnętrz. Ale w końcu jak sie bawić to sie bawić...

mam ochotę na...

prowokację! w ramach ogólnego jakiegos dziwnego trendu zapoznawania sie z trendami wlazłam na stronę vogue brytyjską. A tam taka zakładka "today I'm wearing" otwierłam i kopara mię spadła i szczena mię się obiła o kant wykładziny. Jak babcie kocham mam ochotę na taki eksperyment i gdyby miał mi kto przez ten miesiąc robić zdjęcia to bym sie dała sfotografować jak chadzam do pracy odziana i zapewne większość moich strojów byłaby bardziej chic niż to co prezentują te panie. Z racji faktu że fryz mam klasyczny niemalże jak Anna Wintour od lat ten sam i co ciekawsze kolor również to nikogo by raczej ta część mojego wyglądu raczej za chwile nie dziwiła. Tylko żałuję że ciuchów mam tylko tyle ile mam bo bym też również w tylu odsłonach sie ujawniła.
Ale wczoraj popełniłam dziwne odkrycie i nie wiem aż co na to mam rzec. Otóż torebka Hermesa Birkin i torebka Jaspera Conrana dla Debenhams są zdumiewająco podobne... tyle że ta dla mas (czytaj J by Jasper C.) jest wersją ulepszoną bo ma zameczek. A torebki Bena de Lisi (którego styl naprawdę mi odpowiada) jakoś zatrważająco przypominają linię torebek i portfeli Gucciego... nie ma to jak "inspiracje" tylko szkoda że potem mówią że to linia Designers at Debenhams. 
Komentarz M. był jeden: projektują to co jest modne. Tylko czy na tym polega projektowanie? Bierzemy torebkę klasyk, trochę ją zmieniamy i już mamy "nowość" i kolejny projektant może złoźyć swój cenny autograf. Jak dla mnie lekko do bani cały ten biznes jak chcemy nie ma problemu niech sie to nazywa Jasper C. Birkin Bag na licencji Hermesa. Chociaż moze właśnie na tym to polega? jak z muzyką? zagrasz to samo wolniej albo szybciej i już jest zupełnie coś innego? a szkoda bo zawsze mie się wydawało że projektowanie powinno byc twórcze.

czwartek, 20 września 2012

coś ładnego

Chcę coś ładnego. Pożądam coś ładnego. Nie wiem jeszcze co ale dziko pożądam coś ładnego. Polazłam dzisiaj do sklepu i był wazon. Ładny. Do łazienki. Zadałam sobie dwa pytania. Po co mi taki wazon? i gdzie go postawić. I nie mam pojęcia. Więc poszłam do dywaników łazienkowych i też był jeden ładny. I też go nie kupiłam. I w sumie nie wiem dlaczego. Bo ładny był. Brązowy wpadający we fiolet (do tego wazonu co go też nie kupiłam by pasował i do podłogi też) w delikatne paseczki.
I tak żyję sobie w tej potrzebie posiadania. I sie gapie na cudze blogi i zdjęcia i czuję głód. Ale teraz już natychmiast. Ja chce cos ładnego!

warzywnie

zjadłabym coś. Nie wiem co ale coś. Sugeruję żeby to było coś dobrego. Ale nie wiem co. I tak se siedze i myśle... I nie wiem.
I tak mi przyszło do głowy że kiedyś jakiś czas temu jeden mój kuzyn po długim czasie niewidzenia wzajemnego walnął mi tekstem cytuję "ale masz wielki tyłek". Spojrzałam na niego zdziwiona tą nagłą bezczelnością szczególne że jeszcze wtedy chyba śmiało mieściłam sie do rozmiaru 36 czyli jak ogólnie wiadomo jednego z mniejszych na sklepowych półkach i powiedziałam mu że nie wielki tylko ponętny. Zamkło go to skutecznie na jakieś pół godziny co oczywiście bardzo sobie chwaliłam. Przy najbliższej okazji nie hamowałam sie przed zwróceniem mu uwagi na fakt że tak zasyfionego auta jak jego to w życiu chyba nie widziałam. I tak to rodzina jak zwykle okazała się moim największym życiowym sojusznikiem.
Ale ja nie o tym tylko o jedzeniu. Bo dzis na wp opublikowali taki tekst o warzywach, które są takie zdrowe że aż strach i jednocześnie o tym od czego umierają nawet szczury... I na jednej liście była kukurydza super zdrowa a w tym drugim artykule na obrazku... ta sama kukurydza! i co dziwne to obrazki chyba były nawet te same. I cały kłopot polega na GMO. Czyli modyfikacji genetycznej tych warzyw. I zawsze mam tu niejaki kłopot. Wychowałam sie w domu gdzie każdy musiał swoje na siedzeniu w ogródku odrobić, w grządkach odsiedzieć a nadal mi sie chce takie tycie dwie grzadeczki z własnymi ziołami i małymi warzywkami mieć. Bo tak mi sie wydaje że fajnie by było mieć takie swoje pomidorki. A potem stukam sie w głowe bo kilogram pomidorów 4 złote kosztuje i kto bedzie przy tych cudach robił. Ale swoje pomidorki... głupiaś kto będzie wkoło tego chodził... i tak w kółko i GMO i glutaminian sodu i kto będzie wkoło tego chodził...

wtorek, 18 września 2012

Detroit

W każdym biurze się gada. Gada sie i plotkuje i pracuje i plotkuje i ten z tym a tamten z tamtą no i byłoby to zupełnie zrozumiałe gdyby nie fakt że dzisiaj obiektem plotek było Detroit. Takie miasto w USA. Puste miasto. Miasto duchów. Auć boli.
Raz Dwa Trzy zostajesz Ty. Dwie trzecie populacji miasta pojechało w siną dal. Biorąc pod uwagę że jesteśmy w biurze 3 to dwie machają na dowidzenia. Nie ogarniam tego. Siedem lat temu z tego kraju wyjechało 2 miliony ludzi. Opustoszało. Potworne szkielety z obłażącą farbą straszą i przyciągają gangi. Zawsze mi sie to kojarzyło z Prypecią, koszmarem mojego dzieciństwa, pitym w środku nocy płynem lugola na pogotowiu w centrum miasta. Kolejkę w środku nocy pełną rodziców z dziećmi. A teraz? tak mogą wyglądać miasta. Puste i smutne. Młodzi ludzie wyjechali. Ci co zostali nie mają dzieci bo ich nie stać a te dzieci które są to jakieś upiorne demony, które trzeba podać do sądu żeby sobie z nimi poradzić.
Ależ się uśmiałam ostatnio. Nauczycielka matematyki podała pół klasy do sądu za znieważenie funkcjonariusza publicznego. No w końcu! Czekałam na ten moment. A rodzice co? oburzeni wielce bo takie sprawy powinny w szkole pozostać. No halo a to niby czemu? to takiemu bachorowi rozpuszczonemu już wszystko wolno? to rodzice nie zauważyli że dzieciaki miały zachowanie obniżone? zebrań nie było? mowy nie było że sie źle zachowują? no to teraz chyba nie ma powodu do wielkich żali? czekam na dzień w którym rodzice zaczną uczyć dzieci szacunku. Te nieliczne dzieci ktore dorastają w tym kraju. Szacunku do siebie, innych, zwierząt i przyrody. Bo tego wszystkiego nie mamy na własność. Wczoraj przypomniał mi się jeden mój kolega z podstawówki, którego życie ewidentnie pokarało. Był to taki prototyp dzisiejszego nastolatka chociaz zupełnie patrząc na dzień dzisiejszy niewinny i porządny chłopak. No i życie go pokarało kobietą nauczycielką. Teraz jak jakiegoś nauczyciela spotka to przeprasza za swoje zachowanie sprzed lat.

poniedziałek, 17 września 2012

gapiesie...

Siedze i sie gapie. Normalnie gapie sie do cudzych domów i ogrodów. Gapie sie na detale, na roślinki na zdjęcia na sposób podania, na kolory i zjadłabym te smaki i zapachy. I moja głowa jest cała zajęta i w kolorze. W kolorze który nawet swojej nazwy po polsku chyba nie ma. A mianowicie w kolorze sage. Kolor szałwii kiepsko brzmi więc niech zostanie sage.
I zamykam oczy i widzę te moje, nasze meble do kuchni w tym obłędnym kolorze, mój zdobyczny słój apteczny i bielony stół i koronkowe firanki mojej mamy na zimę a na lato moje rzymskie rolety zrobione do połowy i rzucone w kąt. Wygrzebać muszę te moje cuda pozaczynane albo porobione na okolicznośc posiadania stołu i celebrowania jedzenia. I celebrować dom. Mój dom. Nasz dom. I krecę sie w kółko w rozterce. Jak to ma wszystko wyglądać? Czy będziemy tu czy tam? jak będzie tu i tam? a co na to koty? a co na to pies?
Poszłabym juz do ogrodu. Dłubać w ziemii. Ziemia uspokaja. Ziemia daje ukojenie. Ziemia wie. Pomaga podjąc decyzję. A tu tyle do zrobienia! I jeszcze nie wolno, bo jeszcze fachowcy się kręcą. Bo jeszcze niszczą. Bo jeszcze teren wygląda jak pole bitewne. A ja już bym chciała. Wrzosy takie piękne. I moje japońskie wiśnie wymarzone zasadzić... i trawniczek i ścieżki wysypane drewnianymi zrębkami... Ja chcę już!

skarby

Uwrażliwiam się. Wynajduję skarby. U babci w ogródku, w piwnicy, w swojej głowie. Inspiracje. Patrzę na świat i widzę obrazy. Wnętrza. Projektuję. Znowu. Po tylu latach. Tęsknie za tym dreszczykiem, pogonią za myślami. Dobrze mi tak.

Mam ochotę dzisiaj na towarzystwo francuskiego akordeonu. Paryską kawiarnię. Więc może wieczorem verrine z sera pleśniowego z winogronami i orzechami włoskimi i lampka białego wina? co mi przypomina o kupnie pisaków do pisania po kalce bo chyba pora na robienie koncepcji do jakiegoś projektu...

sobota, 15 września 2012

chcesz? opowiem Ci bajeczkę....

Dawno dawno temu była w polskim kraju młoda projektantka pełna ideałów. Razem z trochę bardziej osadzonym w rzeczywistości kolega popełnili projekt. Projekt był owocem ich spokojnej jednorazowej współpracy pełnej raczej wzlotów niż upadków i zakończył się sukcesem czyli wystawieniem faktury... poniekąd. Bo tu dopiero zaczyna się nasza opowieść...
Projekt rósł i mężniał aż zmienił się w realizację dość niezgrabną w wykonaniu ale na pięknym założeniu ochrony zabytkowego parku i po oczyszczeniu go ze śmieci komunizmu i wtórnej radosnej twórczości PRLu mógł się dalej rozwijać. Wiosna zachwyciła rozkwitem magnolii i ktoś pochylił się nad projektem i stwierdził "ale tu fajnie, zgłośmy się na konkurs!" I tak spokojny owoc cichej współpracy został wyróżniony w krajowym konkursie jako połowa większej całości bardzo spójnej z drugą połową będącą owocem pracy kogoś innego. I oba projekty zaczęły żyć własnym życiem jako dorosły już mariaż. Tylko lokalny samorząd zapomniał o tym że te projekty nie stały się same. Za ich stworzeniem kryją się różne historie. Rysowanie na wyścigi z alergią na koty, bezsenne noce przed komputerem, długie godziny przy kawie, rozwód... ale na dzień dzisiejszy nikt już nie pamięta o tych historiach o młodych projektantach zresztą też nie. A projekt? przynajmniej projekt ktoś kocha. 

W naszym kraju jest coś takiego jak prawo autorskie. Ustawa o prawie autorskim wyraźnie określa co się powinno a co nie. Jej rozdział 14 mówi jaka jest za poszczególne grzeszki odpowiedzialność karna. A jakie prawa mają twórcy można poczytać w rozdziale 2. Serce boli kiedy się dowiadujemy że nasz projekt żyje a nas "zapomniano" wspomnieć, bo przecież lepiej brzmi w artykule prasowym jedno nazwisko pani rzecznik burmistrza niż nazwiska projektantów. Przecież ktoś by się mógł pomylić i złe nazwisko zapamiętać...

Niemniej jednak dziękuję mojemu wspaniałemu koledze P. bez którego projekt nigdy by nie doszedł do skutku i mojej siostrze, która nad nami stałą z batem, mojemu najlepszemu z konstruktorów za cierpliwość, mamie za "to cholerne zielsko" i pani Konserwator Zabytków, bez której byśmy nie ruszyli do przodu. A poza tym dziękuję bardzo tej drugiej pracowni że zrobili projekt tak dobrze że razem z naszym dziełem tworzą mariaż godny wyróżnienia...

piątek, 14 września 2012

a właśnie że nie!

Nie nie poddam się temu ogólnemu podłemu nastrojowi! Jest fajnie, po raz pierwszy od kilku miesiecy pada deszcz. Trawa mi w ogrodzie urośnie w końcu. Będę sobie mogła zasadzić przebiśniegi i śnieżyczki żeby kwitły na wiosnę. Może woda w studni w końcu bedzie. I fajnie. Czekam z utęsknieniem na dzień, w którym będę się mogła przeprowadzić. Póki co fachowcy mówią że trzy tygodnie. Od miesiaca tak mówią. Ale wszystko zaczyna juz naprawdę fajnie wyglądać.
Ostatnio przy oglądaniu netu znalazłam takie śliczne gałeczki do otwierania kredensu. Zrobione z gliny i topionego szkła. Cuda po prostu. Znalazłam też inne ale moje poczucie przyzwoitości nie pozwala mi nawet o nich wspominać bo oczywiście jak wszystko inne dostępne są na rynku brytyjskim. No i tak czy inaczej popełnilam postanowienie że sobie takie gałeczki uczynię. Z gliny i szkła. Po zrobieniu drobnego researchu i przemyśleniu tematu już wiem jak to zrobić tylko jak zwykle pojawia się temat - piec. Ale to jakoś da sie obejść.
A wczoraj coś już we mnie pękło i zamiast pracować w pocie czoła popełniałam poszukiwania jakiegoś systemu co zapobiegnie wpadaniu liści do rynny. I znalazłam taki system co wygląda jak szczotka do butelek. Trzeba to sprawdzić. Bo dlaczego nie :)

czwartek, 13 września 2012

entliczek pętliczek...

czerwony stoliczek na kogo wypadnie na tego bęc... raz dwa trzy le-cisz ty.
Będą zwolnienia. Tak mówią. Wszyscy. Tak mało roboty to jeszcze nie było od kiedy tu siedzę. A teraz zaczną wychodzić plecki i plecaczki, układy i układziki i znajomości. Ble. W zasadzie tak czasem myśle że gdyby mnie zredukowali to bym tylko na tym skorzystała i żeby to zrobili. Byle szybko. Potem mi tego żal. Nie, tej pracy mi nie żal. Tej pracy nie ma co żałować bo jest wredna i kiepsko płatna. Tylko żeby odprawę dali, bo kredyt trzeba spłacić. Ale w sumie jeszcze trochę nas tu potrzymają to sami sie pozwalniamy. Z głodu. A potem podają średnią pensję, śmiech mnie ogarnia. Bo za moją wyżyć sie nie da, za średnią też nie. 
Kilka lat temu byłam w Irlandii. Na początku kryzysu. Irlandczycy żyli sobie swietnie na zapomogach i datkach od państwa. Chodzili spokojnie na zakupy, na pocztę po pieniażki, po dodatek do mieszkania, paliwa i opieki medycznej. No żyć nie umierać. Skończyło sie jak się skończyło, ale chwilę pożyli jak ludzie i załatali dziury. Uśmiałam sie wtedy bo tutaj jak dostaniesz zapomogę to sie zastanawiasz czy w tym miesiącu rachunek za prąd czy za czynsz. Teraz już sie nie uśmiecham, bo sama jak dostaję pensję to zaczynam powoli kalkulować czy dalej mnie na to wszystko stać. Bo nie wiem na co teraz wystarcza zapomoga ale pensja na niewiele wiecej. I proszę bardzo pięć lat studiów, praktyka zawodowa, specjalistyczne uprawnienia i wszystko po to żeby sie zastanawiać czy w tym roku kupić buty na zimę czy kurtkę. Załamka totalna. Niestety.

wtorek, 11 września 2012

rzeczywistość

Poniedziałek. 7.30. Bloki startowe. Tona papierów. Wodociąg. Gazownia. Klamki. Umówić sie z klientem. Dwa telefony od stałego klienta. Jeden telefon do banku. Reklamacja butów. Trochę papierów. Wizyta w banku. Wizyta w urzędzie. Wieczorem wizyta w sklepie, szybki odgrzany naprędce obiad, drugi sklep. Krótka rozmowa na którą czeka się od rana, szybki prysznic i sen.
Wtorek.... wizyta w urzędzie, spotkanie z klientem, kilka telefonów, lista spraw do załatwienia po południu. Obiad gotuje mama. Na szczęście. Bo mam szansę coś zjeść sensownego. Pewnie nawet kupi chleb.
Jutro znowu to samo albo jeszcze gorzej.
Jestem jak nakręcona. Nie mam kiedy się podrapać po tyłku nawet ale jakoś jeszcze chodzę. O dziwo.
A rzeczywistosć zwaliła mi sie na głowę jak zwykle. Brak czasu, brak ochoty do pracy i tylko motorek sobie do tyłka zamontować bo inaczej tego nie widzę. Plan na dziś - wizyta w ksero i projekt zagospodarowania terenu. A potem padnę na ryjek. A jak nie padnę to będę pisać pismo. To z dwa tygodnie temu....