czwartek, 29 sierpnia 2013

ukrywanie

Mam taką koleżankę. Bardzo dobrą zresztą i bardzo ją lubię. Ona ma taką jedna cechę, która mnie osobiście śmieszy ale pewnie gdyby mnie bardziej dotyczyła to by mnie nic nie doprowadzało do większej pasji. Ukrywa zakupy. Ukrywa że namiętnie kupuje ciuchy buty i torebki. Nie absolutnie, przede mną tego nie ukrywa, tylko przed własnym mężem. Ja jak coś takiego ukrywam to właśnie przed koleżankami. Bo zaraz by było a gdzie kupiłaś? a za ile? a była okazja? a co tam mają w tym sklepie jeszcze? a coś fajnego? no nie wiem. Nie umiem odpowiedzieć na te pytania. Mi wpadło w oko właśnie to, uznałam że właśnie to jest fajne było w rozsądnej cenie to poszłam i kupiłam i tyle w temacie. Nie wiem co maja fajnego, nie wiem jakie mają ceny. Nie wiem kiedy będzie fajniejsza wyprzedaż, nie mam pojęcia kiedy będzie jeszcze coś fajniejszego. I nie mam pojęcia co jest dla was fajne. A w ogóle to nie znam się, nie mam czasu, zarobiona jestem, idźcie sobie same zobaczyć. Między innymi dlatego i z powodów finansowych kupuję ciuchy za granicą. Bo na pytanie gdzie kupiłaś odpowiadam w Irlandii, Szkocji, Włoszech, Paryżu, Londynie... i wszyscy mi dają święty spokój w kwestii dalszych pytań.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

wielkie pranie

Wyczytałam dzisiaj że generalnie nie umiemy robić prania. Że w zasadzie jako społeczeństwo robieniem prania w zbyt niskiej temperaturze w zasadzie robimy gorzej niż jakbyśmy wcale nie prali. Bo w majtkach jest średnio 0,1g bakterii kałowych, których nie widzimy a jednak są i piorąc te majtki razem z reszta ciuchów w temperaturze 30-40 stopni w zasadzie to tylko rozsiewamy te bakterie po reszcie ciuchów bo w końcu bakterie giną w temperaturach powyżej 50 stopni. I ręce mi opadły lekko bo zazwyczaj piorę moje majtki z ręcznikami na 60-90 stopni ale jak się zdarzy mi je prać z ciuchami a nie ukrywam zdarza się bo w końcu to nic zdrożnego to na 40 stopni bo moja pralka z jakiegoś powodu, którego nie rozumiem nie ma temperatury 50 stopni Celsjusza. A poprzednia miała. I wszystko ale to absolutnie wszystko prałam na 50 stopni poza ręcznikami które z uporem maniaka gotuję. 
I tak po przeczytaniu tego artykułu o tym że w jednym centymetrze sześciennym zwykłego prania naukowcy doliczyli się ponad miliona bakterii to lekko mię na rzyganie zebrało. I przypomniałam sobie taką scenkę. Miałam kiedyś szefową. Dopóki się z nią nie pracowało to z pozoru fajna babka. Zadbana elegancka z pseudoklasą w fajnym domu świetny mąż, dwójka dzieci, babcia prowadząca dom. Normalnie istny obrazek z żurnala w kolorze brzoskwiniowym z domieszką brązu. Szczerze przeze mnie znienawidzonym. Jakoś nigdy nie umiałam się do tego połączenia brzoskwini z brązem przekonać. Niemniej jednak zaczęłam pracować z tą panią i jakoś po czasie koniecznym na ochłonięcie w pracy przeraziła mnie pustka absolutna. Z pustką nie ma co walczyć ale teraz przy okazji tego artykułu o praniu pomyślałam o tym ą ę biurze z tym ręczniczkiem kuchennym zmienianym co miesiąc a łazienkowego brzydziłam się dotknąć już po powieszeniu na adekwatnym haczyku. No bo jak ręcznik z prania może przyjść szarobury na środku? Z brzegów niby brzoskwiniowy a w środku ni to kolor khaki (i tu wyjaśnia się tajemnica dlaczego dzieci na kupę mówią kaka) ni to szary. Co ciekawsze wizytując kiedyś tą panią w domu przy jakiejś okazji zwróciłam uwagę na tę samą przypadłość. Jeżeli umyję ręce mydłem to nawet po ciężkiej pracy w ogrodzie kiedy wycieram je w ręcznik ręcznik może być mokry ale pozostaje w oryginalnym kolorze. Oryginalny kolor może być sprany ale nadal ręcznik powinien zostać czysty tylko wilgotny. Skoro ktoś myje ręce teoretycznie do czysta to co robi tam to szarobure niewiadomoco? czy po to się myje ręce mydłem żeby sobie je brudzić o ręcznik? skoro ten ręcznik jest taki brudny po umyciu rąk to może ludzie jednak tych rąk nie myją?

niedziela, 25 sierpnia 2013

zamrażarka

M postanowił że przyda nam się zamrażarka. No z niejaką słusznością bo od kiedy zakupiłam króliczka którego mieliśmy oporządzić w czerwcu chyba to nic się do tych moich 3 szuflad więcej nie mieści. No i teraz mam zagwozdkę. No bo przecież jak jest zamrażarka to ona nie może stać taka pusta przecież bo się kilowaty marnują. A ja nie cierpię marnowania a kilowatów i metrów sześciennych w szczególności. 
Robiliśmy wczoraj risotto. Przepis na końcu bo teraz ważniejsze. Zostało mi 3/4 głowy selera i kilka pietruszek i jestem generalnie w rozterce. No bo jak nie było zamrażarki to było prosto trzeba było wziąć i to wszystko wsadzić do lodówki i poczekać aż się zdarzy okazja żeby to zużyć ewentualnie jak się zepsuje to wywalić. A teraz? no nie ma bata bo pewnie za pół roku będzie potrzebne. Tylko jak to do cholery zamrozić żeby się jeszcze do czegokolwiek nadawało?
 
Risotto wg Jamiego z grzybami leśnymi - wariacja na temat.
Oboje z M mieliśmy suszone grzyby leśne i ochotę na coś do jedzenia. A w lokalnym charity shopie M znalazł książkę Jamiego o włoskim gotowaniu... no przecież nie można było przejść obok tego obojętnie... tylko co bardzo według mnie niekomfortowo przepis składa się z dwóch części - czyli dla zaawansowanych w czytaniu. Więc tu takie krótkie streszczenie co i jak po polsku i na dodatek w jednym kawałku. Jakby ktoś nie wiedział to Kaśka to moja pomoc domowa - robot wielofunkcyjny.
Suszone grzyby namoczyliśmy w gorącej wodzie rano żeby rozmiękły, kiedy już przyszła pora żeby gotować wodę z grzybów zużyliśmy do wywaru do podlewania ryżu do risotto. 
Ale od początku jak robiłam to ja:
jedną cebulę, 1/4 wielkiej głowy selera i 2 ząbki czosnku wrzuciłam Kaśce żeby to potarła (M siekał i kroił u siebie) 
w międzyczasie rozpuściłam jedną kostkę wołową (bo lepszej nie miałam) w litrze wody i dodałam do tego wodę z grzybów (M zużył aż 3 kostki warzywne z obniżoną zawartością soli) dałam to żeby się wspólnie zagotowało.
Na małym gazie na patelni (potem zamieniłam na garnek) zagrzałam trochę oliwy z oliwek i dorzuciłam trochę masła i jak się to wszystko ładnie rozpuściło to moje potarte warzywa. Na małym ogniu ma to siedzieć koło 15 minut tak żeby nie zmieniło koloru tylko żeby seler trochę skruszał.
W tym czasie obierałam listki tymianku i zblenderowałam natkę pietruszki - mały pęczek (M siekał). Odkręcamy piekarnik na 200stopni. Patelnię którą da się wsadzić do piekarnika (u mnie garnek z metalowymi łapkami) nagrzewamy dajemy łyżkę oliwy i podsmażamy na tym grzyby (ja pokroiłam je na jakieś 1,5cm kawałki) jak już zaczną zmieniać kolor to solimy, pieprzymy, dajemy listki z tymianku (małego pęczku), dwie łyżeczki masła i posiekany ząbek czosnku, mieszamy i wsadzamy do piekarnika na 6 minut. 
Wracamy do warzyw które siedzą na ciepłej patelni, dosypujemy ryżu arborio (400g - czyli całą polską paczkę) i mieszamy aż ryż się upraży (razem z selerem cebulą i czosnkiem) jak już zaczyna hałasować to wlewamy wywar i mieszamy. Teoretycznie cały proces picia przez ryż wywaru powinien trwać około 15 minut u mnie to trwało 2 razy tyle. Proces czyli wlewamy po mniej więcej pół szklanki wywaru i czekamy aż ryż go wypije i cały czas mieszamy, jak wypije to znowu wlewamy i tak do obrzydzenia do czasu aż ryz stanie się miękki. W międzyczasie trzeba ten cud dosolić ale mając na uwadze że wywar w zależności od swojej jakości ma w sobie trochę soli albo bardzo dużo soli dlatego ja robię z jednej kostki a M z trzech z obniżoną zawartością soli (ale oboje nie używamy kostek z glutaminianem sodu). Jak już nadejdzie ta szczęśliwa chwila że ryż będzie dobry to dajemy do tego łyżkę masła, posiekaną pietruszkę (ja leniwa wrzuciłam Kaśce do blendera na szybkie obroty efekt ten sam tylko więcej zmywania), 125g parmezanu tartego - ja mam to wrzucam grana padano, grzyby z tymiankiem i co najważniejsze sok z połowy cytryny. Bo bez tej cytryny to w ogóle by było wszystko do niczego. Jak już to pomieszamy to nalewamy sobie do kieliszka wina (najlepiej białego ale z czerwonym jak ktoś się leczy na oczy to też da radę) et voilà. Smacznego. Mi smakowało. To nic że teraz będę to przez przynajmniej 3 dni jeść. Jak się gotuje razem obok siebie a nie na odległość to można się z tym męczyć wspólnie :)

wszyscy są chorzy na oczy

Poszłam do okulistki. Fajna kobieta zapytała a ja tu po co do kontroli ale przecież pani zdrowa a i owszem zdrowa ale do kontroli bo cokolwiek ostatnio tracę na ostrości widzenia i nie wiem czy to charakter mię się tępi, język czy wzrok. Pani obadała i uznała że jednak wzrok ale że widzę bardzo dobrze tylko pewna niedoskonałość mi się wdała w ciało szkliste i ono teraz nie jest całkiem szkliste tylko trochę brudne. No i zawyrokowała że to czego mi brakuje jest w niebieskich owocach i czerwonym winie. W zasadzie co tu protestować kiedy można się zupełnie bezkarnie napić wina najlepiej regularnie i to bez szukania pretekstu. M stwierdził od razu że on a i owszem też widzi nieostro a moje koleżanka w pracy jedna że ona to nawet na oba oczy. No kurde a prowizja dla mnie za patent i pani doktór za diagnozę? może być w winie. Czerwonym. Chociaż wole białe. Ale ono na oczy nie pomaga.

czwartek, 22 sierpnia 2013

równi i równiejsi

Nie dostałam rachunku za gaz. W zasadzie niby nie ma stresu bo w końcu jak nie chcą żeby im płacić to po co się upierać. Ale oni tylko na to czekają. Aż się nie będzie płacić a potem przyjdą i powiedzą "ha mamy cię!" postanowiłam temu zapobiec i zadzwoniłam do biura obsługi żeby zapytać co z moimi rachunkami i gdzie się podziały. Po jedynych 10 minutach odebrała pani, która znudzonym głosem poinformowała mnie że nie mam numeru klienta ja ją ze nie mam ale mam pesel, numer dowodu i nawet numer buta i bardzo się ucieszę jeżeli mi poda ile mam zapłacić a ta że nie mam numeru klienta. Próbowałam inaczej powiedziałam jej że jestem ze wsi x i chciałam zapytać kiedy będzie chodził inkasent ponieważ chciałabym się dowiedzieć kiedy dostane rachunek. Czy pani ma numer klienta. I tak 8 razy. Nie wytrzymałam podziękowałam pani pięknie i postanowiłam udać się do gazowni osobiście. Przede mną dwie zmieszane kolejki jedna do umów druga do płatności, po drobnej sugestii udało się je rozplątać i ustaliłam że przede mną stoją dwie osoby starsza pani i dziwny pan. Dziwny pan zaczął wymuszać na starszej pani pierwszeństwo w kolejce ale na całe szczęście nie dała się, pan dziwny chciał tylko zapytać a starsza pani a i owszem również. Pan zaczął panią szantażować że jeżeli załatwienie sprawy nie zajmie jej minutę to on sobie pójdzie. Co ciekawsze kiedy pani zaczęła pytać o swoje sprawy dziwny pan wyszedł. W sumie słowny facet powiedział że jak sprawa tej pani zajmie dłużej niż minutę to wyjdzie no i musiał wyjść. To nic że czekał akurat pierwszy w kolejce. Tak czy inaczej kiedy dziwny pan wyszedł ja się doczekałam. Piana mi już odrobinę zeszła a może zgęstniała niemniej jednak tak mi się pani z okienka żal zrobiło że podałam jej dowód powiedziałam że nie mam rachunków i nawet postanowiłam nie wyładowywać na niej moich gazowych frustracji. 
Co się okazało. Inkasent był. Dwa tygodnie temu chodził i odczytywał liczniki. Wszystkim moim sąsiadom odczytał liczniki tylko nie mój. Bo nie wiem co ale chyba mu się chodzić nie chciało. Pani przerażona, głupio jej nieziemsko, ja jak łatwo się domyślić z miną niezbyt zachwyconą ale panuję nad sobą resztką nerwa cierpliwego (który jak wiadomo jest u mnie bardzo krótki). Pani mnie uprosiła żebym posłała odczyt mailem. Ja po tym staniu w kolejce a w szczególności rozmowie z infolinią pgnig byłam skłonna podać każdy licznik z rozmiarem stanika włącznie byle już nie mieć z nimi nic wspólnego więc przystałam na to. Po powrocie do domu wpisałam się do ich systemu i już dzisiaj rano miałam rachunki za gaz a w zasadzie prognozy na calusieńki przyszły rok. I jeżeli to możliwe to już nigdy więcej nie chcę mieć z gazownią nic wspólnego. Bo ja tyle zdrowia nie mam żeby rozmawiać z kimś i zamykać oczy i widzieć pluton egzekucyjny celujący w jedna lub drugą babę której płacą za nieinformowanie za wszelką cenę. I co ciekawsze jestem karana za to że chcę zapłacić rachunek.

piątek, 16 sierpnia 2013

mam ochotę na....

świeżego pomidora. Albo ogórka. Albo coś. 
Z tym że nie wiem co to jest coś. 
Ostatnio miałam ochotę na słodko-kwaśne które finalnie okazało się wiejską kiełbasą ze świeżym chlebem i cytrynowymi lodami. Ale przecież to wcale nie musiało być żadne konkretne to coś przecież. Tylko coś dobrego. 
I nosi mnie. I dzień jest dzisiaj średniawy. I chcę do domu. I jogurt mi sie zwarzył, i drogę zamknęli, a kindle paperwhite wysprzedali. Chyba już pora na weekend.

wtorek, 13 sierpnia 2013

telewizja kłamie? już nie musi

Wyczytałam dzisiaj w wiadomościach że nikt nie chce oglądać "wielkiej czwórki" czyli TVP1, TVP2, TVN i Polsatu. I zaczęłam się śmiać. No bo ciekawe dlaczego. Udowadnianie oczywistości jest lekko zabawne ale włączyłam program telewizyjny i czytam program na dzień dzisiejszy
TVP1
 17.35 - 20.15 (z przerwą na pół odcinka Bolka i Lolka, wiadomości i reklamy) sport
20.15 pogoda
20.25 Nic do oclenia komedia francuska - akurat tej pozycji bardzo żałuję bo uwielbiam Dany Boona. Trudno nie posiadam telewizora a szczególnie sprawnego żeby to obejrzeć ale może dają na vod.
Po filmie dla odmiany sport i serial życie na gorąco. Ja się przepraszam tylko zapytam zlikwidowali Klan?

TVP2
16.55-18.00 powtórki zaśniedziałych kabarteów
18.00 panorama (przegląd wiadomości złych, fatalnych i jeszcze gorszych)
18.35 - 20.25 sport
20.25 - ciąg dalszy spleśniałych ze starości powtórek kabaretów
21.30 - thriller żona z internetu - na kilometr czuć nędzą

TVN
17.00-19.00 seriale odcinki 500 i 750
19.00 fakty sport i pogoda 
19.50 Uwaga czyli wywlekanie brudów potem W-11 czyli jeszcze trochę wywlekania i prania brudów
20.50 film sensacyjny okup (strzelają się hurra :/)

Polsat
17.40 Trudne sprawy (wywlekanie brudów)
18.50- 19.30 wydarzenia, sport, pogoda 
19.30 - świat według Kiepskich - totalnie bez komentarza bo tego kulturalni ludzie nie są w stanie nawet skomentować
20.05 thriller zamachowiec

Z czterech stacji telewizyjnych w porze największej oglądalności ja wybrałabym jedną francuską komedię a to tylko z tego powodu że lubię francuskie komedie. Dla fanatyków sportu też coś by się znalazło a dla całej reszty? 38 milionów potencjalnych telewidzów (w tym 2 miliony na emigracji zarobkowej) a tu nie ma co oglądać. Jeżeli to jest sposób na wzrost przyrostu naturalnego to obawiam się że od czasu wynalazku Guttenberga się nie sprawdza, ach zapomniałam z książkami też u nas krucho.


w rozdwojeniu

W zasadzie to nie wiem o czym bardziej mi się chce napisać o mojej wizycie w NFZ czy o tym że Polacy maja gdzieś telewizję "publiczną" bo i jedno i drugie jest dość fascynujące. W każdym razie mnie to fascynuje bo i jedno i drugie kosztuje a ani z jednego ani z drugiego skorzystać się nie da. 
Ale może od początku. Chciałam się zapisać do okulisty. No w sumie co w tym skomplikowanego? a raz na kilka lat lekarz powinien zajrzeć pacjentowi prosto w oczy i powiedzieć "pani E. ślepnie pani", ewentualnie "pani E. ma pani sokoli wzrok tylko niech mi pani powie co pani widzi tu blisko". Więc zadzwoniłam, przedstawiłam się powiedziałam że chciałabym do okulisty a pani w rejestracji chyba równej bzdury to już dawno nie słyszała bo brzmiała mniej więcej tak "eeeę? do okulisty? na ten rok terminów już nie ma a na 2014 zapisy będą 7 grudnia" i wtedy ja zrobiłam "eeeę?" ale zreflektowawszy się pędzikiem zanim rzuciła słuchawką "a prywatnie?" "a prywatnie to wtedy i wtedy w tej i tej godzinie pani doktor zapisuje osobiście proszę dzwonić jak pani doktor wróci z urlopu na numer ten i ten". No i wszystko w temacie. Nie, nie wszystko w temacie, wszystko będzie dopiero kiedy wspomnę że moja składka zdrowotna to 1/3 tego co teoretycznie zarabiam miesięcznie. 
Lekka mię irytacja ogarnęła i stwierdziłam że nie ma bata bo nie za to płacę ciężką kasę żebym musiała jeszcze na wizytę u tego samego lekarza i badania na dokładnie tym samym państwowym (czyli między innymi moim) sprzęcie płacić ciężką kasę. Poszłam do NFZ wyrobić kartę ubezpieczenia europejskiego. I co się okazało? że a i owszem będę mogła w "Europie" skorzystać z badania oczu ale najpierw muszę sobie do onego wsypać piasku, wsadzić palec albo wetkać muchę. W innych przypadkach ubezpieczenie mnie nie obejmie. Co ciekawsze zgodnie z dyrektywą UE od 25 października będę sobie mogła chodzić do jakiego lekarza mi się będzie tylko podobało w całej Unii - oczywiście tylko teoretycznie bo jeszcze nasze ministerstwo nie wydało żadnego aktu prawnego w tej kwestii a mamy dzięki Bogu połowę sierpnia. Acha no i oczywiście NFZ mi dofinansuje okulary kwotą 7zł. 


poniedziałek, 12 sierpnia 2013

kiedy to widzę to się wstydzę

Polska to taki kraj, w którym nie umiemy się cieszyć. W zasadzie umiemy się cieszyć ale tylko jeżeli sąsiad rozwali samochód naszemu wrogowi i dostanie za to mandat a do tego okaże się że był na podwójnym gazie i nie dość że odbiorą mu prawo jazdy to jeszcze dostanie kuratora a ubezpieczenie nie wypłaci odszkodowania. O tak, to jest powód do radości. Niech ma za swoje złodziej taki siaki i owaki bo całymi latami jedną reklamówkę więcej zakupów od nas nosił ze sklepu. To nic że ma piątkę dzieci i zapiernicza na dwa etaty od świtu do nocy żeby na to narobić. Dokopać dziadowi bo mu się należy. 
W wiadomościach podają wyłącznie ilość ofiar śmiertelnych wypadków na drogach i co ciekawsze historie zabójstw i włamań a jakby własnych wieści było za mało to można podać jeszcze news o zamachu bombowym w Islamabadzie i okładce Rolling Stone z zeszłego miesiąca. No i jak to jeszcze okrasimy odpowiednią ilością polskich polityków to w zasadzie mamy komplet informacji. 
Problem w tym że ja mam od tego niestrawność. Od bardzo dawna. Następne są wiadomości sportowe. Jeszcze lepiej. Przed zawodami dziennikarze rozdają medale. Najczęściej w ilościach hurtowych bo medali obiecanych to my mamy na pęczki, z tymi realnymi to już jest gorzej. Jak już rozdadzą miejsca na podium zaczyna się sprawozdanie z areny cyrkowej pod tytułem polska piłka nożna. Zawsze uważałam że piłkę nożną powinni zdelegalizować. Pomijam już fakt że sam sens istnienia dyscypliny sportu, w której istnieje taki twór jak spalony a "taktyka" to jakieś hasło o którym każdy słyszał ale nikt nie ma bladego pojęcia o co chodzi, uważam za poroniony pomysł. Z trudem opanowałam ideę futsalu, gdzie jest tylko 5 graczy nie ma żadnych spalonych a sędziowie mają na ten temat jeszcze mniejsze pojecie niż ja. Opanowałam też podstawy beachsoccera, w którym jak od zawsze wiadomo taktyka jest utopią, piłka na piasku robi zupełnie na co ma ochotę a graczom chodzi o to żeby strzelić bramkę z przewrotki w tak efektowny sposób żeby wszystkie dziewczyny były zachwycone. W sumie też trudno się tymi chłopakami nie zachwycać w otoczeniu pięknej plaży, szumiącego morza, trochę uśmiechów, zabawy i opalenizny. To rozumiem. Ale półtorej godziny nudów? plus przerwa? i jeszcze na złość dogrywka? po przerwie oczywiście? i karne? kocham karne. To oznacza że ten kretyński spektakl kiedyś się skończy. Niedługo. 
Lata temu mój kuzyn, wtedy mocno nastoletni, opowiadał o sprzedawaniu meczy i kiedy co sprzedać a kiedy trzeba grać żeby potem można było w następnej rundzie lepiej sprzedać... obora. Prawie taka sama jak kolarstwo. Jak się naćpać żeby nikt się nie zorientował. Tylko po cholerę się w ogóle potem pocić na tym rowerze nie mogłyby się te wielogodzinne nudy kończyć już po badaniu krwi i moczu? wygrywa ten, u którego wykryto najmniej środków dopingujących a premię lotną ten kto miał najwięcej i jeszcze żyje. 
Ale są takie dyscypliny, które nie wzbudzają potrzeby pójścia na stadion z bejsbolem (nawiasem mówiąc skoro historia polskiego bejsbola skończyła się w Polsce mniej więcej w epoce kamienia łupanego czyli kiedy byłam we wczesnej podstawówce - wiem bo mój exmąż był łapaczem i bał się piłki - to po co w tym kraju sprzedaje się kije bejsbolowe?). Wracając do tych dyscyplin może niezrozumiałych i momentami lokalnych ale takich, w których mamy mistrzów świata to chciałabym o nich kiedyś usłyszeć jak o powodach do dumy. Chciałabym usłyszeć o nich w wiadomościach zaraz na samym początku, że mamy mistrza świata, który nie musi zarabiać na chleb na etacie, tylko za swoje osiągnięcia sportowe jest wynagradzany (nie za BYCIE piłkarzem) i zdobywa tytuły będąc dumny że jest Polakiem i my możemy być dumni z niego. Jeżeli czyta to jakikolwiek znajomy Sebastiana Kawy to proszę przekazać jest nas trochę ludzi, którzy wierzą że jest miejsce dla sportów dla koneserów i pasjonatów a pieniądze też się jakoś znajdą. Proszę się nie poddawać.

niedziela, 11 sierpnia 2013

świat w szlafroku

Uwielbiam takie poranki. Jest mgła, rosa i świat jeszcze śpi. Nawet psy sąsiadów jeszcze śpią tylko ja wstałam i moje koty przeciągają się leniwie. Robię kubek herbaty i siadam na progu i mogę tak siedzieć i nurzać się w tej mgle aż świat nie wstanie. Ale teraz mam cały świat na własność. Cichy spokojny i zapowiedź nowego dnia. I teraz do pierwszego telefonu, do pierwszego przejeżdżającego samochodu jest tylko moja cisza. Mam ochotę zdjąć pantofle i wejść stopami na zroszoną trawę, ale doskonale wiem że to by tylko zaburzyło ten idealny czas więc pochłaniam ten stan tylko oczami i węchem. Jest już po 10 sierpnia. Za miesiąc będzie już jesień...

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

glina w kuchni...

Glina mnie kocha. A może prześladuje. Już na studiach miałyśmy na pieńku bo miałam warunek z rzeźby. Potem uznałam że koniecznie trzeba złapać byka za rogi i zmierzyć się z glinianym demonem i zaczęłam czasem coś lepić. I tak się niemalże zaprzyjaźniłyśmy aż nie zdradziłam gliny z paperclayem... ale ja w zasadzie nie o tym. Bo rzeźbić nie mam gdzie a i "kiedy" też mi kiepsko wychodzi ale ostatnio glina upomniała się o mnie w kuchni.
W ramach braku chlebusia trzeba było jakoś zaradzić i coś narobić. Więc jako że musi być trochę wiejsko to upiekłam wczoraj chleb (z gotowej mąki i drożdży, żadnych tam zaczynów zakwasów i innych cudów i specyfików, halo halo to nie ja takie tam wygibasy) ale żeby nie było tak zwyczajnie to dodałam do środka suszone pomidory, czosnek, świeży rozmaryn i pietruszkę. I upiekłam w tagine.

Ściemniany chleb żytni "na skróty"

Kup mąkę na chleb żytni, zrób zgodnie z przepisem na opakowaniu (pomieszaj 0,5kg mąki, 350ml wody 20g drożdży albo 10g suchych, szczyptę soli i szczyptę cukru) dodaj byle czego co rośnie w ogródku i nadaje się do chleba (rozmaryn, pietruszka, czosnek, cebula) i tego co nie rośnie w ogródku (suszone pomidory, suszone śliwki, rodzynki albo żurawinę). Jak zacznie powoli rosnąć to drogi moje i oryginalnego przepisu się rozbiegają... moje brzmią namocz tagine w wodzie, jak trochę namoknie (mniej więcej tyle ile zajmuje wyszykowanie ciasta) wytrzyj i obsmaruj tłuszczem u wysyp wiórkami z otrąb jakichkolwiek. Z racji braku mojego zaufania do ciasta nasmarowałam też połowę pokrywy. Rozpłaszcz na dnie tagina swoją kulkę z ciasta żeby była bardziej płaska niż okrągła i trzeba żeby ciasto się zastanowiło nad rośnięciem jak się trochę ruszy to trzeba go wstawić do zimnego piekarnika i rozgrzać razem z tagine do 230 stopni. Jak już się piekarnik rozgrzeje to zaczynamy liczyć czas. 25minut czekania na pierwszy krok... potem zakręcamy piekarnik i delikatnie otwieramy drzwiczki żeby trochę ciepła uleciało żeby z tagine zdjąć pokrywę. Czapkę trzeba odłożyć do ostygnięcia ostrożnie - w końcu to ceramika i na dodatek gorąca ceramika co oznacza że można sobie tym zrobić poważną krzywdę. Ja odkładam na drewniane deski do krojenia, jakoś wydaje mi się że ta deska nie zrobi mojej pokrywie tagina krzywdy. Chleb po zdjęciu czapki jest biały. Taki niby wszystko z nim w porządku ale biały. Wsadzamy go do pieca z powrotem i znowu ustawiamy temperaturę na 230 stopni a czas na 15-20 minut. 
Po tym czasie chleb jest gotowy, więc zakręcamy kurki i uchylamy drzwiczki - bo przecież nie możemy robić szoku termicznego ceramice, wystarczy że mamy wyrzuty za czapkę od tagine. Więc jak już to największe ciepło uleci to zabieramy sam chleb i pukamy w dno. Kiedy stuka jak deska to znaczy że jest upieczony. Odstawimy żeby ostygł... A tagine? jak już ostygnie to wyjmujemy go z piekarnika i ręcznikiem papierowym ścieramy przypalone otręby z byle czego (no przecież te niewykorzystane już zdążyły się spalić w tej temperaturze), z pokrywki też i tagine uznajemy za umyty. A chleb? to kwestia gustu ale pasuje do gulaszu z cocotte. I do żółtego sera też...

książeczki...

Pomacałam. Obejrzałam. I nie przeszło mi.
Cierpię od kilku lat na taką przypadłość a w zasadzie przyległość - pożądam kindle. Pożądam pożądaniem dzikim ale nie ukrywajmy wtedy odzywa się moje drugie ja i puka się po łebku i mówi "chyba babo zgłupłaś wiesz ile to kosztuje?". Ostatnio jakoś znowu żyję unoszona falą żądzy posiadania... poszłam do jednego znajomego co podzwonił po swoich znajomych i okazało się że w jednym sklepie na półce leży nieużywany egzemplarz. Polazłam tam dzisiaj bo się nadarzyła okazja zajechać na ten koniec końców świata. Pan przy mnie rozbebeszył pudełko. Czarne. Otworzył i wyciągnął zabawkę. Och jej. Jest niby taka jak na obrazku. Ale waży. Tyle mniej więcej co cienka książka. Ma światełko powiększane literki, normalnie cuda na kiju. Popatrzyłam. Starałam się z całej siły żeby mu nie uślinić tego cuda. Podotykałam, pomacałam, och....
W ramach interesów wzajemnych zadzwoniłam dzisiaj do jednego mojego kolegi, który właśnie wrócił z urlopu. W ramach kurtuazji zapytałam jak się udał urlop, co robili, czy zadowolony, jako że było o rowerach to o prezentach na komunię i takie tam historie. Ja że jak te komunie przeniosą to się prezenty na tabletach nie skończą... I w tym momencie kolega mi mówi tak "a bo wiesz jak byłem nad tym morzem to tam był jeden facet co miał taką ramkę i on coś na tym czytał. Wiesz i ja tak chodziłem wkoło niego na spacer po plaży żeby mu pozaglądać przez ramię jak on to czyta. Wiesz to fajne jest..." no wiem. Niestety. Choram na to już od dawna. Zdradziłam koledze nawet tajemnicę, planuję że może przy okazji swoich urodzin wzbogacę się o taki gadżet... i co usłyszałam? "wiesz to ja poczekam aż Ty sobie kupisz to ja wtedy bym to bardzo chciał pomacać..." skąd ja to znam...