niedziela, 14 kwietnia 2013

sielskie życie...

Czasem oglądam filmy. Heroiny w zwiewnych sukienkach w środku lata wieszają pranie na sznurach albo jeżdżą na rowerach z koszykami wypełnionymi kwiatami i bagietkami... echhh cudowna to wizja. Albo karmią takie czyściutkie ptactwo domowe na idealnie wystrzyżonym trawniku mają idealny manicure, pedicure i depilację... ptactwo domowe się cieszy, pieski merdają ogonami, wszyscy są sielscy anielscy i ogólnie pełnia idylli. I w sumie tak odkryłam dzisiaj pod prysznicem że ja to też tak mam. No bo w sumie dlaczego nie?
Wczoraj wystawiłam suszarkę na pranie do mojego miejsca na ogród i ono tak powiewało lekko na wietrze do czasu aż nie przyszedł przelotny deszczyk i mogliśmy zaczynać zabawę od początku. W połowie tego cudnego ciepłego wiosennego opadu się zorientowałam i schowałam to idealnie idylliczne pranie do pomieszczenia gospodarczego dopychając suszarkę kolanem bo po dobroci jakoś się zmieścić nie chciała. Coprawda zwiewną sukienkę zastąpiłam niezwiewnym polarem i jeszcze mniej zwiewnymi jeansami ale to przecież wieś jest i strój niezobowiązujący... sąsiad się uśmiechnął na to moje wyznanie że taka jestem dumna że pierwszy raz pranie powiesiłam w ogródku i aż zapytał czy zrobiłam sobie zdjęcie... na pamiątkę. 
Dzisiaj (przy niedzieli ku zgorszeniu dziadków i dziatek) zagrzebałam wrzosa w ziemi, bo mnie siostra takowym uraczyła w ramach dobroci niedzielnej i wirusa grypy... oczywiście sielsko uczyniłam to nie przy pomocy pięknego kosza na sadzonki tylko wideł i odpowiednio przyłożonej siły moich delikatnych i powiedzmy mało wypielęgnowanych po zimie dłoni. Ale któż by się tam czepiał, takie drobne detale. Do tego jogurt swój robię wiejski (za pomocą mleka sklepowego) a gościom na deser daję bułkę drożdżową produkcji własnej matki z dżemem bo nie ukrywam ale nic innego nie miała. I w zasadzie to życie tutaj to istna sielanka. Psy sąsiadów zamiast merdać przyjaźnie ogonami to w zasadzie drą na mnie ryje (poza jednym, ale ten akurat goni moje koty), a obce koty wpraszają mi się do domu.
Po 5 miesiącach śniegu, noszenia drewna na opał i wożenia go osobówką w bagażniku przez całą zimę, latania na łopacie do śniegu, serii cofek z komina, upadku z taboretu i jeszcze kilku innych drobnych przygód powoli powoli zaczynam sobie przypominać po cholerę w ogóle mi ten dom na skraju wsi pod lasem gdzie jak już cokolwiek urośnie to sarny to zeżrą zanim zdążysz się zorientować i nacieszyć tą krótką chwilą posiadania. Ale zaczyna się robić fajnie. Przetrwałam pierwszą zimę na wsi. Sama. Nawet w oczach miejscowych jestem kimś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz