niedziela, 31 marca 2013

Święta Święta

Nie przypominam sobie żeby tyle śniegu było na Boże Narodzenie co teraz. Co nie zmienia faktu że życzę wszystkim, którzy tu zaglądają spokoju i odpoczynku.
A moi sąsiedzi ulepili bałwana a w zasadzie bałąca, bo ponoć tak się nazywa wielkanocny bałwan :)

piątek, 29 marca 2013

Wiosna ach to Ty!

Wiosna przyszła. Ewidentnie. Rachunki mi się mnożą. A ja nawet skrzynki pocztowej nie mam a one pączkują i wyłażą z każdego kąta. Żeby się chociaż w skrzynce rozmnażały a nie tak o po prostu zupełnie od siebie niezależnie.
Szefowa moja z jakiegoś nie wiadomo jakiego powodu zaczęła dzisiaj narzekać na brak kasy i na rachunki i wydatki i tego typu cuda. Oczy mi się otworzyły szeroko. Powiedziałam jej że widocznie za dużo wydaje. Rzuciła mi jakimiś kwotami swoich wydatków, które były wyższe niż moja pensja i tak szczerze zastanawiałam się czy się przez przypadek nie pomyliła ale postanowiłam ugryźć się w język. M zapytał mnie dlaczego jej nie zaproponowałam że jej pożyczę. W zasadzie powinnam była tak zrobić, tylko bałabym się że jak się zgodzi to co? Powiedziałam jej ile ja mam wydatków i to tak bez większego zagłębiania się w detale i poczułam jak się jej głupio zrobiło i jak zaczęła się wycofywać. Miałam ochotę jej powiedzieć to co mi szef mówił za każdym razem albo za prawie każdym kiedy prosiłam go o podwyżkę "niech sobie pani męża znajdzie". Tylko akuratnio pech chciał bo szefowa ma męża. Ale może dzięki temu będzie w stanie zrozumieć że tak naprawdę niczym kompletnie się nie różnimy, każdy z nas ma potrzeby i wydatki a rozwiązanie w stylu znalezienie męża jest kopaniem leżącego ale zarabiając dwa razy tyle co reszta chyba powinna się gryźć po języku i nie mówić takich rzeczy.

dietetycznie

Chudnę. To fakt. Na dodatek to widać. Moja zimowa oponka spuściła trochę z tonu i wyglądam już dość przyzwoicie i moja waga na szczęście również. O ile szklankę wody rano i wieczór spoko, dwa jogurty dziennie spoko to jakos zachciało mi się mięsa. Steka, czegoś takiego akurat w Wielki Piątek kiedy starym zwyczajem się pości. W sensie ilościowym to już "poszczę" od jakiegoś czasu a akurat dzisiaj kiedy mi się tak steka chce to wypadł dzień postu "jakościowego" no po prostu obraza majestatu na całej linii. Więc będzie rybka. Może chowder z łososia? jak to brzmi... no nie powiem - ale mi sie coś chce. DOBREGO.
Tak czy inaczej kupiłam jogurtownicę. Sprytny wynalazek i co ciekawsze bardzo higieniczny. Zrobiłam jogurt (własny domowy jogurt!), zajęło mi to całe 3 do 5 minut podłączyłam do prądu, 12 godzin i co? i smakuje jak jogurt! naturalny. Jestem zachwycona. Naprawdę. Biorąc pod uwagę ile tego ostatnio jem to naprawdę rewelacja. I mam nadzieję że oszczędność.
No i w ramach "ostatniego dzwonka" wysłałam kartki na święta (tak wiem że timing mam perfekcyjny ale liczy sie fakt).

czwartek, 28 marca 2013

Francuzki...

Francuzki nie tyją, są dobre na każdą porę roku, najlepiej się ubierają, och i ach. Jest w tym jakaś prawda, to fakt. Wczoraj otworzyłam "Francuzki na każdy sezon" bo w końcu przyszła i pierwsze co mi wpadło to był przepis na: puree ziemniaczane. Ależ się uśmiałam, przypominając sobie że książka jest pisana głównie dla Amerykanek, które tak podstawowej sprawy jak maltretowane ziemniaki nie umieją zrobić. I trochę mi sie ich żal zrobiło, bo to juz jest chyba jakaś forma upośledzenia naprawdę. Do tego zmierzamy? kalectwa? Nawet ja, ominięta przez historię i konieczność w kwestii kulinarów wiem jak sie to robi a tu sie okazuje że można na tym zrobić kasę. Wiem również jak sie robi posypkę (kruszonkę) do ciasta. Ale to akurat nie jest dietetyczne...

pory i gacie

Znalazłam w internecie przepis. Nie był mój (żaden przepis nie jest mój) ale postanowiłam go wykorzystać, w składzie były
wczorajsze ziemniaki
pory
żółty ser w plasterkach
szynka szwarcwaldzka (w oryginale był bekon ale przecież sie odchudzam więc bekon odpada, zamiennikiem miała być szynka parmeńska ale jakos nie mam zamiłowania do niej w wersji na polski rynek)
I po kolei trzeba zrobic tak: obgotować pory i pokroić na kawałki długości około 12cm, z ziemniaków zrobić puree (ja dodałam do tego jogurt naturalny żeby nie był suche). Ułożyć puree w naczyniu do zapiekania. Owinąć pory serem i szynką i ułożyć na ziemniakach i wsadzić do piekarnika rozgrzanego do 180 stopni aż się zarumienią (u mnie to było na 20 minut częściowo na termoobiegu). I jestem w szoku. Nie lubię "cebulowatych" a to było dobre. Naprawdę, por nie był dominujący a jogurt naturalny w ziemniakach dodał im jakiejś kulturalniejszej konsystencji. I pojadłam sobie jednym kawałkiem takiego pora zawijanego. No bo przecież nie tajemnica że jestem na diecie :) Ilościowej.
A no i chudnę. Ale gacie nie wiszą jeszcze.

wtorek, 26 marca 2013

budżetowo i wtorkowo

Ależ wszystko szaleje. Dostałam kolejny rachunek tym razm za wodę. Mam nadzieje że wszystkiemu podołam spokojnie bo zaczyna mnie to momentami przerażać. Jestem sama wiec płacę więcej bo zużywam mniej. Szalona logika ale tak właśnie jest. Moja siostra kiedyś została poproszona przez bank o zaświadczenie że nie posiada meża, bo w końcu dla banku bardziej wiarygodna jest osoba, która posiada meża ochlaptusa spod budki z piwem niż osoba na konkretnym stanowisku zarabiająca niemało i na dodatek co miesiąc. No nic tylko pogratulować.
A moja biurowa koleżanka jest w ciąży. Z wszystkich osób akurat o niej myślę że bedzie świetną matką. Dziwne bo mam świadomość że nie umie gotować, nigdy nie mieszkała na swój koszt i co miesiac brakuje jej do pierwszego, ale nie znam drugiej osoby która zna tyle wierszyków i bajek dla dzieci i która ma z nimi tak dobry kontakt. Nigdy nie sądziłam że to powiem ale bardzo sie cieszę.
I kompletnie ale to absolutnie zapomniałam co miałam napisać, no chyba że ktoś ma jakiś obłędny przepis na królika to ja bardzo poproszę.

poniedziałek, 25 marca 2013

Helena Bonham Carter

Tak mi sie przypomło... kiedys w jakimś wywiadzie powiedziała że jej ukochanym elementem garderoby są pantalony.
A ja to se tak myślę... że ukochanego elementu garderoby to ja nie mam ale bym se kwaśnicę zjadła. Taką na świńskim ogonie. Albo żebrze. Ojojojoj jak ja bym zjadła taką aboslutnie kwaśną kapustową zupę z kminkiem i marchewką... Może ja bym ją jakoś odchudziła i te pół kilo tłuszczu zdjęła z wywaru? ale mi się chce cos takiego... Taki tam słodycz, zamiast batonika.
W sumie niby nic ale Helena Bonham Carter mi sie przypomniała. Bo odkurzałam. Schody moje tymczasowe z pajęczyn odkurzałam (godzina odkurzania 240kcal). Czarnego kota też mam, nic tylko się nie uczesać i będę wyglądać jak większa czarownica niż ona. A to wszystko przez domek z piernika. Przywieźli mostek. I wygląda jak mostek od błota do błota. Jak w krainie Oz. Tylko tam droga była żółta a u mnie jest brązowa. No chyba że zbliżamy się do Krainy Królowej Śniegu wtedy jest biała. No i teraz jesteśmy na etapie białej ale jako że ustaliliśmy że jest wiosna (tylko termometr się jeszcze nie zorientował) to pewnie niedługo stanie się znowu brązowa (błotnista) i grząska...
I będzie można włożyć letnie pantalony...

waga

Chudnę. W zasadzie mam wrażenie że chudnę bo na wadze tego nie widać ale moja zimowa oponka zdaje się zmniejszać i wracać do płaskości. Powoli powoli dojdę do rozsądnego etapu. Zastanawiam sie gdzie jest balans. Jak osiągnąć stan równowagi po schudnięciu? W końcu skoro schudłam to mogę powiedzieć hurra! i zacząć znowu jeść no bo przecież mam wagę idealną. Czy coś. Ale w rzeczywistości mój weekend okupiony był pracą pracą i pracą. Praniem, sprzątaniem, odkurzaniem, noszeniem drewna, sprzątaniem kuchni... Tak to ma wyglądać? niekończące sie kilometry schodów? Latanie na mopie? odkurzanie? pranie? w imię 10dkg dziennie?
Co ciekawsze przez większość czasu jestem najedzona. Ale mam wrażenie że jem z dwugodzinnymi przerwami. Ale po troszce. Malutkiej. Tyle żeby się nie czuć głodna. CIekawa jestem co dalej bo przecież największym wrogiem odchudzania jest głód.

piątek, 22 marca 2013

błąd błąd błąd!

Odchudzam się. No nie tajemnica. Waga drgnęła. Delikatnie, powoli, tak właśnie jak chciałam. Przegadaliśmy temat z M, nastawiona na jakąś rewolucję nie posłuchałam swojej intuicji i swojego ciała i od razu błąd goni mój głód. I sie cieszy. A ja jestem zmieszana i trochę na siebie zła że się sama sprowokowałam, bez wykorzystania mojej znajomości siebie i samoświadomości i sobie to zrobiłam. Bo zamiast jak człowiek zjeść porządne śniadanie to zjadłam pół bułki, popiłam jogurtem i herbatą i uznałam że sprawa jest załatwiona do 9. I tu się zaczęło. Do 9 miałam już kłopot dotrwać bo co to jest pół bułki i jogurt utopione w herbacie? o 9 do kawy jogurt z błonnikiem tylko pogorszył sprawę a o 12 kanapka dopiero będzie, więc o 10 byłam już głodna a o 10.20 złamałam sie i zjadłam banana a zaraz potem jabłko. I jeszcze nie ma południa a ja już wiem że zjadłam takie ilości błonnika że to grozi mi rozregulowaniem trawienia na kilka najbliższych dni. I po co? Co mi szkodziło zjeść jak zwykle większe śniadanie, potem ciastko do kawy o 9 i za chwilę bym miała porę na jogurt z błonnikiem albo kanapkę w zależności od poziomu głodu i koło 14 to co by zostało?
Strzeliłam sobie sama w kolano. Przypominam sobie kiedy najwięcej schudłam. W Italii kiedy jedzenie odbywało się w regularnych porach i dwa razy dziennie była przerwa na kawę i ciastko a obiad był potężny i dwudaniowy a kolacja też niemała. Cały trik polegał na dokładności co do minuty. Mój organizm nie zmagazynował ani grama na później. A moje dzisiejsze zachowanie będzie mnie kosztowało jeden krok w tył. Trudno człowiek się uczy całe życie. Pewnie temu że miałam całe życie problem wręcz odwrotny, ile bym nie zjadła tyle się strawiło.

środa, 20 marca 2013

sezon wiosenny uznaję za otwarty!

Po dzisiejszym dniu wnioskuję że sezon wiosenny czas zacząć. Po pierwsze rozpoczęłam jak zwykle odchudzanie po zimie, co prawda moje odchudzanie co roku wygląda tak samo czyli wymieniam baterię w wadze i liczę na cud, zazwyczaj cud się wydarzał kiedy bateria ponownie się wyczerpała ale chyba pora stawić czoła temu wyzwaniu, więc postanowiłam ją używać. Poza tym rozpoczął się sezon prac ogrodowych u mnie. Tak wiem że jest po kostki śniegu ale pan mostkowy ma przywieźć w sobotę mostek i będzie romansowo bo czy romantycznie to jeszcze nie wiem. No i trzeba było zadbać żeby mostek miał uczciwe stanowisko. Więc oto jest - ubłocone cztery krawężniki zostały wkopane w ziemię. Poza tym kupiłam dwie kartki świąteczne na okoliczność pomocy szkole dla nie do końca sprawnych dzieci i teraz mam niejaki dylemat bo wypada te kartki komuś wysłać żeby się po domu nie pałętały.
W ramach odchudzania poszukuję książki pt. Francuzki nie tyją i na tę okoliczność nabyłam obrazkowy słownik francusko-wszelaki w pięciu językach bo się na mnie rzucił w taniej książce. Od tego niestety się nie chudnie, aczkolwiek przeczytałam w jednej recenzji że Francuzki nie rezygnują z wina, sera, dobrego pieczywa i czegoś jeszcze (ale nie pamiętam) i na tę okoliczność postanowiłam również z tego nie rezygnować odkupiając swoje rozpasanie chodzeniem do pracy po schodach. Niemniej jednak książki nie ma bo się wyprzedała i tego nie rozumiem bo jak książka w dzisiejszych czasach kiedy ludzie to niemalże wtórni analfabeci (podobno) co czytają 0,1 książki rocznie na łeba mogła się wyprzedać?

wiosna idzie...

... asfalt już stopniał ale śnieg jeszcze leży...

ale niech już przyjdzie wiosna bo nie mogę

poniedziałek, 18 marca 2013

dietetyczne placki ziemniaczane

Dietetyczne placki ziemniaczane istnieją. Pech chciał że ja nie lubię placków ziemniaczanych. Nie cierpię tego pomieszania cebuli z olejem i do tego jeszcze wióry z ziemniaków w proporcji tak chorej że mógł to wymyślić tylko jakiś podły sadysta. Poza tym takie jedzenie jest potwornie niezdrowe. 
Postanowiłam zrzucić 2kg. Nie ma co wielkiego zrzucać, to raczej kwestia dbałości o to żeby żadna cyferka na wadze nie przeskakiwała. A do tego potrzebna jest kuchnia. Najlepiej domowa. Jakiś czas temu spodobał mi się przepis na babę ziemniaczaną ale okazji nie było... niemniej jednak wróciłam do tego przepisu dzisiaj przeczytałam, samych składników były dwie strony ale jako że czasem czytuje komentarze to wyczytałam w jednym z nich podstawową wersję tego ciasta i była zupełnie prosta. Ciasto teoretycznie nazywa się kartoflak i skłąda sie z 2kg ziemniaków, 2 cebul, 4 jajek, pieprzu soli i dobrej woli... Więc dorzuciłam od siebie suszonych grzybów, suszonych pomidorów, czosnek starłam to wszystko wymieszałam, wyłożyłam blachę boczkiem i upiekłam nie jak w przepisie było 40 minut w 180 stopni tylko godzinę i 10 minut w 180 stopni. I tak sie zastanawiam co ja do cholery zrobię z taką ilością beztłuszczowych placków ziemniaczanych w formie ciasta? Trochę zjadłam. Za mało soli. W ramach nie fałszowania przepisu zrobiłam tą potrawę, która w zamierzeniu miała być super, z 2kg ziemniaków. Czy jak to jeszcze potrzymam w piekarniku ziemniaki zrobią sie jak gotowane albo pieczone? chociaż troszeczkę? bo ja cierpię.

niedziela, 17 marca 2013

gaz gaz gaz...

Spojrzałam jeszcze raz na zużycie gazu. Średnia 3,22m3 na dobę tej zimy. Niby spada. Zastanawiam się co mogłabym jeszcze zrobić żeby była bardziej delikatna dla mojego portfela. I już za wiele nie przychodzi mi do głowy. Cały świat zastanawia się nad ograniczeniem zużycia energii takiej czy innej ale jednak energii. Czy spanie z termoforem jest jedynym wyjściem żeby żyć w miarę normalnie i zużywać tyle energii żeby być w porządku w stosunku do świata? A może spanie w barchanowych gaciach i skarpetkach? Kiedy mieszkałam w bloku zajmowałam sie tym tematem od drugiej strony. Jak to zrobic żeby bezboleśnie obniżyć temperaturę bez wywoływania przeciągu i marnowania energii którą już zmarnowali sąsiedzi? Nie była to tajemnica że dążyłam do równowagi na poziomie 21 stopni Celsjusza i nigdy mi się to nie udało bo im bardziej ja zakręcałam ogrzewanie tym bardziej moi sąsiedzi odkręcali i usilowali mnie udusić, przy okazji marnotrawiąc potężne ilości ciepła. Zawsze uważałam że takie grzanie w blokach powinno być systemowo zablokowane powyżej 24 stopni w zasadzie rzadko kiedy uzyskując tak niską temperaturę u siebie. Kiedy teraz na to patrzę to niedowierzam bo w moim domu temperatura miłościwie panująca to 19 stopni Celsjusza bo każde pół stopnia wiecej to już musi być efekt pracy źródeł odnawialnych czyli kominka albo wtórnej działaności domowej czyli zysków od lodówki, komputera czy piekarnika.
Tak sie też zastanawiam, czy kiedy, co mi sie zdarza, włączam elektryczne grzanie grzejnika łazienkowego (suszarki) nie powinnam zakręcać termostatu centralnego ogrzewania żeby moja woda nagrzana prądem nie przedostawała sie do obiegu i nie grzała w zasadzie całości instalacji zupełnie niepotrzebnie?
Tak się też zastanawiam jeszcze ile osób tak naprawdę myśli o zużyciu prądu i gazu w swoich gospodarstwach domowych? i czy to myślenie ma jakiś globalny sens.

powrót zimy a ja znowu eko

Wyjechałam w czwartek w środku nocy. Wróciłam dzisiaj w ciągu dnia. A tu śnieg. I zimno. Ale przynajmniej jest słońce. Napaliłam w kominku i modlę sie o poprawę pogody bo naprawdę dłonie kostnieją przy klawiaturze. Po póltorej godziny udało mi się podnieść temperaturę w domu aż o jeden stopień. Sprawdziłam zużycie gazu i doszłam do wniosku że wyjazdy stanowczo są nieoszczędne. Wyjeżdżasz, włączasz tryb urlopowy, wracasz a tu się okazuje że w trakcie kiedy wydaje Ci się że zużycie jest bliskie zeru ono jest wyższe niż kiedy jesteś w domu i masz włączone ogrzewanie na tryb automatyczny i jeszcze czasem robisz sobie dobrze dogrzewając się bardziej bo jest zimno. No cóż, może chociaż na prądzie oszczędziłam... 
W piątek bedąc na lunchu w pret-a-manger zauważyłam znaczek zero air miles i oczywiście od razu mi sie przypomniało jaka jestem nieeko, chociaż nie do końca, bo zamiast zabierać swój samochód w 100km wyprawę na lotnisko sama jedna pojechałam busem (tak wiem że to głównie względy ekonomiczne bo zostawienie mojej ślicznotki na lotnisku kosztowałoby mnie jeszcze jakieś dodatkowe 60 - 80 złotych za parking plus paliwo kiedy jadąc autobusem z przesiadką bilety wynoszą mnie 42zł w obie strony) ale mimo wszystko było to bardziej ekonomiczne i ekologiczne rozwiązanie. Poleciałam tanimi liniami z małą ilością bagażu (wysikana na lotnisku) czyli zachowałam się najbardziej poprawnie jak się tylko dało i pojechałam do G. autobusem (dwoma) czyli chyba zminimalizowałam swoje grzeszne ekowystępki. A na to wszystko zjadłam jeden lunch który zawierał zero mil powietrznych. Co nie zmieniło faktu że moje zużycie dwutlenku węgla jest nadal stanowczo dalekie od ideału, nawet od pogardliwej średniej jest szalenie daleko. Ale chyba zaczynam powoli być go bardziej świadoma.
Na to wszystko uśmiecham się bo sama przed sobą się usprawiedliwiam tym że przecież przywiozłam herbatę w opakowaniu zbiorczym (wyglądała bardziej jak karma dla kota niż kulturalny napój) i nie kupiłam nic czego bym nie chciała kupić od miesięcy po oczywiście bardzo pozytywnej cenie (w tym zupełnie fantastyczny płaszczyk wiosenny niby że Ivanki Trump za jedyne Ł36 w tkmaxxie).

poniedziałek, 11 marca 2013

hello Kitty!

Ale jaja! M mnie oświecił że Hello Kitty stała się satanistycznym symbolem. Kopara mi opadła bo ja już wszystko rozumiem ale tego nie. Ostatnio jakiś mądry ksiądz wyzywał dzieci z in-vitro jakby to wogóle jego problem był (ksiądz co zostawił kochankę rodzącą dziecko na plebanii dostał awans na Ukrainę i bynajmniej nie poczuwał się że zrobił cos złego bo przecież jak to skoro biskup go nagrodził przeniesieniem). A tu sie nagle okazuje że hello Kitty i koniki pony też są satanistycznymi symbolami o lalce Barbie juz nie wspomnę bo akurat sama jestem przeciwna kreowaniu wizerunku wychudzonej szczapy jako ideału i to już u takich małych dzieci. To czym sie te dzieci niby mają bawić? Potem złośliwie myślę że takie dmeonizowanie wszystkiego i zabranianie ciągnie dzieciaki do "słoneczka" bo one juz same nie wiedzą co jest dobre, co złe i w jakiej zabawce jest jaki przekaz podprogowy.
Przeprowadziłam sie niedawno. Zanim jeszcze się przeprowadziłam pod moimi oknami wybuchła awantura zakończona przyjazdem policji i zabraniem jednej pani sąsiadki (tej głośniej awanturującej się). Potem ta awanturująca sie pani wyniosła się gdzieś, okazało się że niezbyt daleko od mojego rodzinnego domu bo razem z mężem zakupili kawiarnię zresztą świetnie prosperujący biznes wymagający lekkiego odświeżenia. Ale kilka tygodni temu podjechał wóz z meblami i okazało się że nastąpił pełen wybuchów radości powrót moich sąsiadów. Nawet sie cichaczem ucieszyłam bo od tamtej strony nie miałam sąsiadów a ktoś obcy mi łaził po ogrodzie i zawsze istnieje szansa że ktoś by zauważył obcego albo przynajmniej mógłby zauważyć. Z racji tego że nie bardzo wiem jak wyglądali moi poprzedni sąsiedzi zresztą z obecnymi jest nielepiej to niewiele poza faktem że dobrze że ktoś mieszka zauważyłam. Do czasu. Kilka dni temu zadzwoniła moja mama że w kościele (obok tej kawiarni, której właścicielami są moi sąsiedzi) ogłosili zbiórkę na tych biedaków bo im sie kawiarnia spaliła (?!?) a oni mają kredyt do spłacenia i nie mają gdzie mieszkać. Mówiła mi też że jej kuzynka przejęła sie losem tych mieszkających kątem u znajomych biedaków a dzieci wyjechały do Stanów. W ramach nauczania kotów wychodzenia przez drzwiczki bywałam ostatnio w ogrodzie dość sporo i stwierdzam stanowczo że dzieci to moze i wyjechały do Stanów ale chyba na ferie zimowe bo już zdążyły wrócić i drą się niemiłosiernie goniąc po ogrodzie, "kątem u znajomych" to bardzo szerokie określenie i jak widać "biedacy" również. A tak to mieszkańcy wsi pieniążki na kredyt pozbierają, użalą się, odbudować pomogą (z tego co twierdzi mama, która z ciekawości poszła zobaczyć te straty ogromne to za wiele sie tam nie spaliło) a tutaj towarzystwo radośnie sobie mieszka i zbytnio nie oszczędza bo całymi nocami oświetlenie ogrodu się świeci, a przecież jak kogoś nie stać to jako pierwsze tnie sie właśnie takie koszty - niepotrzebne.
I tak sobie myślę że księża są różni, czasem naiwnie chcą pomóc a czasem nie wiem czego chcą ale robią mistrzostwa głupoty w tych swoich pomysłach.

sobota, 9 marca 2013

syndrom odstawienia

Wczoraj odwiedziła mnie K. Jako posiadaczka a w zasadzie to chyba partnerka psa ma świadomość że współlokatorzy zwierząt są nienormalni i z gruntu przesiąknięci irracjonalnymi odczuciami w stosunku do swoich zwierząt. Szanowny Czarowny Kot Czarownicy pojął w końcu sens własnych drzwi i zalety korzystania z nich. Duma rozpierała mnie przez pół wieczoru (to pół które nie byłam zajęta masowaniem szczęki po wizycie u dentysty - przez wzgląd na dobro rodzinne nie nazwę go kowalem...) że pojął tą wiedzę już po 5 dniach tłuczenia łopatą do pustej makówki. Więc Czarnotek jak urzeczony właził i wyłaził przez piwniczne drzwiczki na zewnątrz i z powrotem... ciotki siedząc przy stoliku sącząc herbatę/kawę (niepotrzebne skreślić) plotkowałyśmy w najlepsze aż tu nagle słychać wielki jęk zawodu... poderwałam się na równe nogi, zapominając o bólu szczęki i wybiegłam na mój przyszły ogród Czarnucha nie ma, jest Rudy nieszczęsny. Otworzyłam moje frontowe drzwi Czarnucha nie ma i ogólnie pustka. Wiedziona niepokojem weszłam do piwnicy a tam cichaczem pod stołem siedzi czarny i czeka co się będzie działo. Ale byłam dumna! Mój lekko nieprzytomny mały kiciulek umiał się schować przed wrogiem. W domu. W piwnicy. Włażąc przez dziurę w ścianie. Moja edukacja przyniosła efekty! Jaka mnie duma rozparła i zachwyt mię opanował wszędobylski. I nagle zdałam sobie sprawę co ja najlepszego narobiłam. Moje kocię, kociątko pańcine samo zacznie wyłazić bez nadzoru, kontroli i opieki... Mam syndrom odstawienia. Jak matka przedszkolaka. Ale o 22 w domu! do pełnoletniości!

środa, 6 marca 2013

mokro

Spadłam z taboretu. W zasadzie to taboret dokonał żywota akurat wtedy kiedy na nim stałam. I tak się pechowo zdarzyło że nadwyrężyłam sobie nadgarstek, przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. W ramach ogólnego zmęczenia i znużenia pracą nawet mi to dość na rękę było, bo jako nie w pełni sprawna posiedziałam kilka dni w domu, co wpłynęło znacząco na jakość i tempo mojej pracy po powrocie. Niemniej jednak jako ofiara wszelakich kontuzji a w szczególności narciarskiej jednej i samochodowych słabość mam pewną w kręgosłupie wrodzoną, którą te wypadki pogłębiły. Kilka lat temu udałam się więc do neurologa zapytać dlaczego od trzech miesięcy boli mnie głowa a on po obejrzeniu wyniku tomografii mojego kręgosłupa stwierdził że albo sobie dam spokój z tymi przypadkami wypadków albo będziemy się tak spotykać często. Zalecił poduszkę ortopedyczną i basen. O ile zakup poduszki bolał raz i nie umiałam na niej spać ale przywykłam to ten basen to jakaś masakra. (Od czasu do czasu na mojej poduszce budzę się nie czując jakiejś części ciała najczęściej lewej ręki ale po poruszaniu palcami okazuje się że ona tam jednak jest). Wiadomo przecież że woda najlepsza jest w szklance pod warunkiem że jest gorąco, woda jest w temperaturze pokojowej i jest to Nałęczowianka niegazowana. Ewentualnie woda jest też znośna pod prysznicem lub w jakichś dużych akwenach nad którymi akurat chce się spożyć lunch. Woda absolutnie nie nadaje się do celu moczenia się w niej. Skóra się od tego może rozpuścić, albo co gorsza można się rozmoczyć i zostać wymoczkiem. Niemniej jednak pomimo mojego wstrętu do tej onej, który to wstręt posiadam od dziecięctwa wczesnego to mi niestety pomaga. 
Jednakże po mojej przygodzie taboretowej moja kontuzja wydała się mówić "wróciłam". Wybrałam się więc wczoraj zamoczyć zezwłok w basenowej wodzie z bąbelkami i zagrzać w saunie. I jestem w szoku. Wiem że jednorazowe wyjście w celu pomoczenia się niewiele daje ale dam radę wysiedzieć w pracy dłużej niż 10 minut i nie wydaje mi się że wiszę za kark na haku. Cud jakiś czy co? Tylko strasznie nudne te bąbelki. A na publiczna naukę pływania jestem odrobineczkę za stara już.

Ogłoszenie

Rozpiera mnie duma. Tylko jeszcze niezbyt jestem pewna dlaczego. Czy to z powodu geniuszu moich kotów które potrafiły (oba) wrócić do domu z wieczornej przechadzki bez darcia ryja pod oknem bez dyskusji przez swoje własne prywatne drzwiczki, czy może z powodu własnej wstrzemięźliwości w podejmowaniu decyzji o poszukiwaniach, czy też talentu pedagogicznego z powodu nauczenia moich dwóch szalenie leniwych a wręcz momentami tępawych uczniów wracania do domu. Nie jestem pewna czy są w stanie opanować wychodzenie tą samą drogą aczkolwiek wracanie już opanowały. Przynajmniej dzisiaj, bo czy jutro nie zapomną tego nie wiem. Mam nadzieję że wychodzenie przez drzwiczki i tabliczka mnożenia nie mają nic ze sobą wspólnego bo jutro zaczniemy szkołę od początku a tego bym nie chciała.

najgorsza matka świata

Czuję się jak najgorsza matka świata. W zasadzie to ani ze mnie matka ani najgorsza ale i tak tak właśnie się czuję. W moim domu w końcu zostały zamontowane kocie drzwiczki. Żeby miśki miały swoją niezależność mogły wchodzić i wychodzić kiedy chcą i żeby mogły korzystać z uciech świata. Po trzech dniach prób udało mi się w końcu nakłonić Wielce Szanownego Pana żeby wracał samodzielnie ze spaceru bez wykorzystywania odźwiernego w mojej postaci. Królewna jeszcze się nie zainteresowała tematem pomimo kilkakrotnego wykorzystania drzwiczek głównie co prawda z przymusu a nie z wyboru ale nadal uważa że królewskie przywileje się jej należą i ona do żadnych dziur w ścianie włazić nie będzie. A szkoda bo najpiękniejsza pogoda kiedy mogłyby zwiedzać świat jest właśnie dokładnie w czasie kiedy jestem w pracy.
Kiedyś był taki artykuł o najgorszej matce świata. Pani Nowojorska Matka (w odróżnieniu od Matki Polki) dała dziecku 10 dolców i klucz do domu na szyję, zabrała komórkę żeby nie zgubiło i posłała z centrum Nowego Jorku do domu metrem. Rezolutne dziecko doskonale sobie poradziło. I brawo. Pani została obwołana przez wszystkich najgorszą matką świata i na dodatek nieodpowiedzialną. 
Moje koty nie biorą przykładu z Małego Nowojorczyka i absolutnie ich zwiedzanie samodzielne przez własne drzwiczki nie interesuje. A ja Najgorsza Kocia Pańcia na siłę ich tego uczę.

poniedziałek, 4 marca 2013

telewizja kłamie - to wiadomo ale internet też?

Zamontowali mi kocie drzwiczki. Rączo i ochoczo przystąpiłam do uczenia kotka Czarnotka i panny Nietykalskiej korzystania z tego cudu techniki, dzięki któremu zyskają niezależność wiejskich łazęgów. A tu dupa. W ramach zapoznania się z tematem zadzierzgnęłam rady u youtuba i stwierdziłam że pestka 20 minut i temat z bańki. No dobra biorąc pod uwagę umysłową słabość moich futrzanych 30 minut. Po przeprowadzeniu kilka razy rudej małpy przez piwniczne drzwi i zaprezentowaniu jej świata za korytarzem w ścianie zewnętrznej spodziewałam się euforii i dzikiego zwiedzania świata, szczególnie że nastała nam wiosna. Nie zakumała. Ani pół trybka w tej pustej makówce nie drgnęło, czerwone nitki się nie poplątały a jedna żyjąca szara komórka akurat miała chyba przerwę. Trzeba wiec było przeprowadzić eksperyment na moim głuptasku. Zamknięty w piwnicy po uchyleniu klapki wylazł raz, drugi, trzeci... klapka zamknięta - biadoli, klapka uchylona - wyłazi... moja cierpliwość się nadwyrężyła bo fachowcy zostawili mnie z niezłym bajzlem wiec kocura myk do piwnicy i niech siedzi. W międzyczasie telefon - zadzwonił mój ojciec jak postępy w edukacji, dowiedział się że żadnych, klapka stuknęła, zawodzenie ustało. W międzyczasie odprawiłam spod drzwi jakichś domokrążców ze świętymi obrazkami i poszłam sprawdzić do piwnicy czy bidusiek gdzieś się zawieruszył czy poszedł spać, otwieram a kota nie ma. Otwieram drzwi mojej posiadłości a kocur wyłazi spod palety z drewnem gdzie się ukrył przed domokrążcami i zadowolony bieży pędzikiem do michy. No dobra edukacja spaliła na panewce ale może czegokolwiek się mój matołek naumiał więc dawaj rudą do piwnicy może coś podglądnęła i jakikolwiek wniosek ja naszedł. Płonne moje nadzieje... stanęła pod drzwiami i drze ryja. Skrobie w drzwi a chiński wyrób drzwiopodobny za długo takiego traktowania nie zniesie, więc przez dziurę wetkłam jej do towarzystwa czarnucha. Chwilę posiedziały w ciszy, po czym kocur wylazł z awanturą na pysku a ta siedzi w piwnicy i drze ryja. Wsadziłam go do dziury jeszcze kilka razy żeby może zajarzyła jakaś iskierka zrozumienia w durnej pałce ale postanowiłam się poddać bo już miałam za dużo tej czczej gadaniny do drzwi. Pannica została w piwnicy a ja sobie poszłam po jakichś 20 minutach wylazła, drogę znalazła i nawet wielkiego hałasu nie narobiła. 
O wytkaniu jej do dziury w ścianie nawet nie wspomnę bo rękę całą aż po pachę wsadziłam do tej cholernej dziury pchając kota ale ona odmówiła współpracy a czarnuch uznał że to poniżej jego godności i on tam nawet łba nie wsadzi wąsatego i żebym sobie wybiła te pomysły z głowy.

Youtube kłamie. Łże jak kundel z parchem. Przecież to miało być 20 minut. Góra trzydzieści. A nie 30 minut pchania kota do dziury.